Forum PercyJackson.fora.pl Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

[NZ]Inferno Interny [+14] 12/? KONTYNUACJA "AiO"
Idź do strony Poprzedni  1, 2
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum PercyJackson.fora.pl Strona Główna -> Fan Fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
*Verte*
Błyszczyk Afrodyty
Błyszczyk Afrodyty



Dołączył: 15 Sie 2012
Posty: 347
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Stolica, Warszawa :)
Płeć: Annabeth

PostWysłany: Pon 14:03, 12 Sie 2013    Temat postu:

Możliwe, że w komentarzu pojawią się błędy, czyli brak polskich znaków. Jak wroce do domu, to poprawie.

Pomijajac fakt, ze znowu dostałam napadu "agresywnosci", to dzisiaj nie wiem co powiedzieć. Jedyne co ci powiem to, ze za pare lat, chce znaleść w Empiku, w Top 10, książkę w twoim nazwiskiem. Ali, czytając jakiekolwiek twoje opowiadanie, czy jakikolwiek tekst, czuje, ze staje się inna osoba. Staje się sobą, i odczuwam silne emocje. To się dzieje wewnętrznie. Tak. Tak się dzieje z każdym. Ktoś, kto uważa, ze jest inaczej, jest zwyczajnie zazdrosny. Jesteś piękna, utalentowana muzycznie, a przede wszystkim, jesteś znakomita pisarka.

Jak wypowiedzieli się moi poprzednicy, nie da się opisać tego wszystkiego. Tutaj nie ma niczego złego. Żadnego błędu. Po prostu... To nie jest gadanie bez sensu. To jest piękne. Po prostu piękne. Znalazłam słowo. Mało osób go używa. To jest wzruszajacy, piękne.

Wszystkiego najlepszego Ali.
A najbardziej cię kocham za użycie mojego tekstu w opowiadanie. Tym z 7 miliardami ludzi. Hah, czemu Ali? Chciałabym być taka jak ty.

Chyba nigdy ci tego nie powiedziałam, ale w szkole, w czerwcu, mamy lekturę dowolna. Wybrałam Alfe i Omege. Wszystkim w klasie poleciłam cię, na e- maile wysylalam im to. No... Wielu przeczytali, inni zglupieli. Zbyt fantastyczne. Hah.

Pytali się, jak masz na imię, gdzie mieszkasz, ile masz lat...

No. Tak.

Jeszcze raz, wszystkiego najlepszego :)
Verte


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Argo
Przypalona Ambrozja
Przypalona Ambrozja



Dołączył: 05 Sie 2013
Posty: 44
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Kraków
Płeć: Annabeth

PostWysłany: Pon 14:28, 12 Sie 2013    Temat postu:

Ja cię... ale ty masz talent dziewczyno. Chciałabym tak umieć. Czytałam twoje opowiadania długo przed założeniem tutaj konta. Zawsze mi się podobały. Często wolałam je czytać, zamiast książek, które miałam na półce. Wiesz co mi się najbardziej podoba w twoim stylu pisania? To jak potrafisz oddać uczucia. To jest takie... prawdziwe. Niewielu tak potrafi. To prawdziwy talent. Wiem, że zwykle komentarze, w których ludzie piszą, że to co ktoś stworzył jest super, piękne, genialne itp. Ale twojego opowiadania nie potrafię skrytykować. Pozdrawiam Very Happy

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mosqua
Boy z hotelu Lotos
Boy z hotelu Lotos



Dołączył: 12 Kwi 2012
Posty: 330
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 15 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Annabeth

PostWysłany: Śro 16:22, 14 Sie 2013    Temat postu:

Mam urodziny.
Tak "walę" z grubiej rury, żeby każdy zauważył, złożył mi życzenia i przy okazji zostawił po sobie rozległy komentarz ( sprytna jestem, co?) Trzeba być naprawdę okrutnym, jeśli zamierzacie mi odebrać tę krótką chwilę szczęścia w urodziny, i tego nie zrobić.
Soundtrack : Fort Minor - Remember The Name
Jeśli kogoś dziwi wybór tła muzycznego to… no coż. Byłam przewczoraj w kinie na smerfach ( owszem, smerfach) i … no wiecie. Neil Patrick wymiata :) Więcej nie mam do powiedzenia.

<i>„Trudno czekać na coś co wiesz, że może nigdy nie nastąpić, ale jeszcze trudniej zrezygnować, gdy wiesz, że to wszystko czego pragniesz"</i>
Rozdział IV

ANNABETH

ŚWIAT ZATRZĄSŁ SIĘ OD KRZYKU ZIEMI, i ściany jaskini runęły.

Głos Gai zaczął łamać ściany, a Annabeth zrozumiała, co w nim wyczuwa. To samo, co w jej własnym. Wściekłość i rozpacz.

A wtedy doszły jej słowa bogini, i przez myśl przeszło jej, że to co słyszy może brzmieć jak przepowiednia… albo klątwa.

<i>Dziesięć mija długich lat</i>

<i>Krew na Duszę, Dusza w Piach</i>

<i>Kto klątwy tytana zaznał raz</i>

<i>Pozna znów jej letni smak</i>

<i>Niebo wyda nowy Cień</i>

<i>Chaos zniszczy Półświat weń</i>

<i>Ofiar toczyć się będzie szlak</i>

<i>Aż heros stary ocali was</i>

<i>W sen zapadam dzisiaj tak</i>

<i>Obudzi mnie najpotężniejsza z Klacz</i>

<i>Ona zburzy stary świat</i>

<i>A Inferno Interny przestanie trwać</i>

Doszedł ją znajomy zapach morza, i zewsząd otoczyła ją woda. Chciała obejrzeć się, ale w oczy uderzył ją oślepiający blask, i zdołała tylko dostrzec sylwetkę mężczyzny, unoszącego się na wodzie.

Sól zalała rozliczne rany na jej ciele, i poczuła jak unosi się w górę, zostawiając za sobą jaskinię, potwory, i własną świadomość.

Ocknęła się razem z innymi, co uznała za pewnego rodzaju pocieszenie. Niekoniecznie jednak podobało jej się to, że w żadnym innym miejscu, jak na Olimpie.

Obróciła się, by znaleźć Percy'ego, wiedząc, że z nim zawsze była pewniejsza siebie, i zamarła.

- Percy… - wyszeptała i pamięć wróciła do niej, uderzając w nią, jak fala. Porzucił ją.

- Annabeth. – Głos Ateny wyrwał ją z otępienia i podniosła wzrok, by dostrzec matkę, przyglądającą jej się z niepokojem. – Moje dziecko, co ty tu robisz?

- Ja… - wyjąkała i rozglądnęła się dookoła. Jej wzrok prześlizgnął się po Jasonie; nie mogła na niego patrzeć. Pozostali wytrzeszczali oczy w zdumieniu, i dziwiła się, że Leo jeszcze nie narobił w gacie; bazując po jego pełnej niedowiary minie, wydało jej się to prawdopodobne.

I wtedy coś sobie uświadomiła. Żadne z nich nigdy tu nie było, nawet Grecy, nie mówiąc już o Rzymianach. Musiała być silna. Wzięła głęboki oddech i spojrzała Panu Niebios prosto w oczy, tak jak zwykł to robić Percy. Będzie silna. Będzie silna.

- Sądzę, że trzeba zwołać nadzwyczajne posiedzenie. Wszyscy Olimpijczycy, i Pan Hades z Hestią muszą się tu pojawić.

Hera, siedzącą obok Zeusa, i nie wykazująca żadnego zdziwienia w związku z tym, że nagle w jej Sali tronowej pojawiło się siedem niezapowiedzianych półbogów, Greków i Rzymian, uniosła brew.

- Ach, tak? I kto tak twierdzi?

Annabeth obróciła się przez ramię, i omiotła całe pomieszczenie wzrokiem.

Sala tronowa była jednym z jej dzieł. Po ataku Kronosa jej matka, Atena, wyznaczyła ją jako nadwornego architekta Olimpu. Percy zawsze śmiał się, że to był ten jeden, jedyny raz kiedy zabrakło jej języka w gębie, i to chyba znaczy, że w końcu dostała wszystko, czego chciała.
Mylił się.

Oddałaby wszystkie posągi bogów, marmurowane posadzki, kolumny, świątynie i ręcznie malowane fontanny, byle tylko stał teraz tu koło niej, i wyzywał każdego Boskiego Kretyna od idiotów.

Teraz, w Sali tronowej znajdowała się tylko piątka bogów. Zeus, wpatrujący się w nich czujnym okiem, Atena, nie dająca po sobie poznać, jak bardzo wytrącona z równowagi jest, Hera, na którą Annabeth nawet nie chciała patrzeć, Afrodyta, która z nieznanych powodów wyglądała wyjątkowo pięknie, i chyba zdawała się czekać na przybycie półbogów, i na końcu Hestia. W pierwszej chwili Annabeth nawet jej nie dostrzegła, ale gdy spojrzenie dziewczynki w płomieniach napotkało jej własne, przypomniała sobie słowa Nica.

<i>- Pamiętasz, co mówiła Hestia? Najtrudniej jest odsunąć się na bok.</i>

Miała rację.

Przyjaciele dziewczyny ledwo słaniali się na nogach, Nico i Jason praktycznie klęczeli. I wtedy jej oko przykuło coś jeszcze. Cokolwiek ich tutaj przywiodło, najwyraźniej postanowiło zabrać coś jeszcze.

Za chłopakami stał wielki, lodowy posąg, utworzony najprawdopodobniej z hipoborejczyka, jednego z lodowych olbrzymów. Z nogi wystawał mu długi miecz, i Annabeth natychmiast rozpoznała w nim Orkana, własność jej chłopaka.

Miecz zawsze powracał do swojego właściciela. Do teraz.

Spojrzała na podłogę, i nagle odpowiedź pojawiła się w jej głowie.

Posadzkę przykrywała woda. Czysta, świeża, morska woda.

- Posejdon – odparła bogini. – Pan Mórz chce, by bogowie zebrali się na naradzie. Trzeba omówić sprawę Gai… i tego, jak mamy uratować jego syna.

Annabeth musiała przyznać bogom jedno. Byli ekspertami od dziwności.

Zdawało by się, że po jej małym ogłoszeniu, bogowie … okażą choćby zdziwienie.

Ale nie, Zeus nawet nie mrugnął okiem, kiedy wymieniała mu listę osób, które musiały przybyć. Odczuła jednak zadowolenie, że zanim na cokolwiek się zgodził, bezsłownie porozumiał się z Ateną, jej matką. Miała nadzieję, że kiedyś także wystarczy skinienie ze strony jej, Annabeth, i ludzie nie będą zadawać pytań.

Ustalono, że narada odbędzie się dopiero za pięć godzin. Dziewczyna miała ochotę protestować, ale nie była Percy'm, i obawiała się, że Zeusowi wystarczy jeden bezczelny heros na głowie.

Dodatkowo, za niezbędne uważała przybycie Artemidy i jej Łowczyń, które mogły wałęsać się na drugim końcu świata. Sądziła, że obecność córek Zeusa, Talii, która przyjaźniła się z Percy'm i Artemis, która także zdawała się być przychylna chłopaki, mogło nastawić Pana Niebios bardziej pozytywnie w sferze ratowania chłopaka.

Obecność Hadesa, Pana Podziemi, także wydawała jej się oczywistością; w końcu mieli ratować Percy'ego z jego najgłębszych czeluści.

Chciała zebrać każdego, kto miał kiedyś u Percy'ego dług, każdego, kto by się za nim wstawił. Nie zamierzała przyjąć do wiadomości, że chłopak do niej nie wróci. Obiecał.

W pomiędzy czasie, Apollo, który zjawił się nader szybko, uleczył najpoważniejsze rany jej i jej przyjaciół. W końcu mogła normalnie stanąć, co przyjęła z wdzięcznością, bo nie była pewna, czy będzie w stanie wytłumaczyć bogom, że siedzi przed nimi na podłodze, z innego powodu, niż lenistwa.

Dała pozostałym półbogom krótką wycieczkę po Olimpie; żadne z nich jeszcze tu nie było.

Zwłaszcza Hazel i Frank, którzy jako Rzymianie mieli jeszcze mniej kontaktu z bogami, niż Grecy, słuchali jej z otwartymi szeroko oczami. Zdołała oderwać ich myśli nieco od Percy'ego i Tartaru i z dumą prezentowała swoją pracę. Niemal słyszała głos chłopaka w głowie.

- Patrzcie jak się puszy! – zaśmiałby się. – Jest z siebie taka zadowolona!
Najpewniej uderzyłaby go w ramię i wspomniała mimochodem jedną z jego osławionych historii z dzieciństwa, którymi raczyła ich Sally, a wtedy on umilkłby i potakiwała głową do końca dnia.

To z kolei przypomniało jej o czymś jeszcze, co musiała zrobić. Upewniła się, że każdy z jej przyjaciół umie trafić z powrotem na salę tronową i wybiegła, tak jak stała, na ulice Nowego Jorku.

Wygrzebała z kieszeni złotą drachmę i cisnęła nią o chodnik.

- Zatrzymaj się, Rydwanie Nienawiści!

Szara taryfa wynurzyła się z betonu i że środka dobiegł Annabeth rechot trzech grajek.

- Zaaapraszam... - odezwała się ta siedząca przy oknie, ukazując dziewczynie pożółkłego siekacza. - Oczekiwałyśmy na ciebie.

Jej głos powinien był zatonąć w nowojorskim gwarze, tak cicho i niewyraźnie mówiła, ale do Annabeth dotarło ostrzeżenie w nim zawarte. Trzy Grajki chciały jej coś przekazać, a ona miała nie chcieć tego poznać.

Wsiadła do środka.

Jazda po Nowym Jorku autem, a już zwłaszcza starą, rozlatującą się taksówką, bywa . A szczególnie, gdy tę taksówkę prowadzą trzy, stare wiedźmy z jednym okiem, i masą tajemnic do przehandlowania.

- Więc… - zaczęła Annabeth, jednocześnie mimowolnie łajając się w duchu, że nie zaczyna się zdania od „więc". – Oczekiwałyście mnie.

Taksówka skręciła i chwilę po tym dziewczyna wylądowała na podłodze.

- Nie w prawo, ty stara wiedźmo! – warknęła środkowa starucha do prowadzącej,
walcząc z kierownicą. – W lewo, w lewo!

Druga grajka gwałtownie zmieniła kierunek jazdy pojazdu, ale niefortunnie dla znajdujących się w nich osób, tym razem nie miała oka. Taksówka walnęła w słup i Annabeth zderzyła się z siedzeniem.

Dziewczyna głośno jęknęła, a kiedy się podniosła, auto jechało już dalej.

- Och, nie jęcz tak dziewucho. – Mruknęła z dezaprobatą starucha siedząca przy oknie, ta, która wcześniej witała Annabeth. – Wy, herosi, strasznie uwielbiacie narzekać na swój los, ale nie możecie sobie na to pozwolić, patrząc na to, co was czeka. A zwłaszcza ty! O, tak musisz spojrzeć prawdzie w oczy, jak my to robimy.

Uśmiechnęła się uśmiechem jednego zęba, a Annabeth poczuła napływające do gardła mdłości. Miała ochotę odpyskować, że jak niby ona to robi, skoro obecnie jest bez oka, ale powstrzymała się. Przyszła tu po informacje, a nie żeby się kłócić.

- O, ta jest sprytna! Nie łatwo cię wyprowadzić z równowagi, co kochana? – Druga wiedźma uśmiechnęła się do niej w lusterku. To ona miała dzisiaj oko, ale w żaden sposób nie pomagało to jej urodzie. Annabeth była wręcz zdania, że bardziej już jej szkodzi.

– A ty, Sekutnico… - warknęła do zębatej siostry. – Zamknij ten swój dziób, bo ci jeszcze wyrwę tego zęba! Chce posmakować monety dziewczyny!
Sięgnęła ręką do ust siostry, ale ta natychmiast je zamknęła i zaczęła zawzięcie pokazywać coś na migi. W międzyczasie odezwała się prowadząca.

- To nie fair, Wścieklico. Mieć i zęba i oko? Zawsze byłaś pazerna, ale to przekracza wszelkie granice. A zresztą… Teraz MOJA kolej.

I rzuciła się na Sekutnicę.

Taksówka zaczęła niekontrolowanie przemieszczać się we wszystkie kierunki świata, i choć Annabeth głęboko wierzyła, że Grajki nie są idiotkami, które dałyby się zabić przy pierwszej kłótni, to zaczęła odczuwać lekkie obawy, co do metod ich działania.

- Dawaj zęba! Jest moje!

- Patrz na drogę! Patrz na drogę!

- JAK?! Ty masz przecież oko!

- Nawałnico! Oddaj jej ster!

To nie była najlepsza rzec do powiedzenia. „Prowadząca" taksówkę, która najwyraźniej na imię miała Nawałnica, głośno wciągnęła powietrze i rzuciła się na siostry, okładając je zawzięcie pomarszczoną dłonią.

- JAK ŚMIESZ? Ty masz zęba i monetę dziewczyny, Wścieklica oko. Została mi już tylko ta zardzewiała kierownica, a ty chcesz, żebym PRZESTAŁA PROWADZIĆ?!

I akurat w tym momencie starucha zdała się chyba całkowicie wyłączyć ze skupiania się na drodze, a zamiast tego na wydzieraniu. W innej sytuacji Annabeth może byłaby po jej stronie, może, ale gdy ten absolutny paradoks dział się na jej oczach, i mógł być przyczyną jej rychłej śmierci, uznała grajkę za wariatkę.

Ignorując trzy wiedźmy, przedostała się na przednie siedzenie, i po raz pierwszy w historii jej użytkowania, taksówka trzech starek została poprowadzona przez kogoś, kto miał jedną parę oczu, tylko dla samego siebie.

Auto zatrzymało się, a trzy wiedźmy ze zdumienia przestały się okładać pięściami.

Annabeth zdjęła ręce z kierownicy, zdmuchnęła z twarzy niesforny kosmyk włosów, który uwolnił się z kucyka, podczas dzikiej jazdy nowojorską taksówką, i obróciła się w stronę grajek.

- Na czym to stanęliśmy? – Wyjęła sztylet i zalśniło ostrze. – A tak. Która z szanownych pań powie mi, jak mam wyrwać mojego chłopaka z piekła?

Uśmiechnęła się. Miała dostać dokładnie to, czego chciała.

- Musisz wiedzieć, że zwykle tego nie robimy. – Ostrzegła ją Wścieklica, wpatrując się w nią przenikliwie. – Nikt nie może się dowiedzieć.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

- A ja zwykle nie grożę miłym, starszym paniom. Ale… - dodała, przejeżdżając palcem po ostrzu sztyletu. – Οι κρίσιμες καταστάσεις απαιτούν κρίσιμα μέτρα.

Rozpaczliwe czasy wymagają rozpaczliwych środków, nieprawdaż?

Starucha uśmiechnęła się, a Annabeth nie spodobał się ten uśmiech.

- Bawi mnie to powiedzenie śmiertelników. Zwłaszcza w <b>takich</b> czasach, z <b>takich</b> ust. A czy wiesz jak brzmiało…

- Για ακραίες ασθένειες, ακραίες μεθόδους της θεραπείας, ως προς τον περιορισμό, είναι οι πιο κατάλληλες. – Przerwała jej – Hipokrates. Odrobiłam swoje lekcje. Czas żebyście to wy podzieliły się ze mną swoją wiedzą.

Przysunęła sztylet do twarzy Wścieklicy.

- Byłoby szkoda uszkodzić wasze ostatnie oko.

Starka odsunęła się, a dwie pozostałe, choć niewidome, zdawały się wlepiać oskarżycielskie spojrzenia w Annabeth.

- Teraz.

- Oddaj mi kierownicę, córko Ateny. Grajki nie zdradzają swoich sekretów, patrząc ich ofierze w oczy.

Dziewczyna zacisnęła pięść, ale odsunęła się od kierownicy i wróciła na tylne siedzenia. Starki rozluźniły się, a samochód ruszył; powietrze rozmywało się za oknem.

- To nie ja będę ofiarą – powiedziała twardo. – Nie ja.

Kobiety zaśmiały się zimno, a w córkę Ateny uderzyło, że kobiety nie była śmiertelniczkami. Były… czymś mniej.

- Wy, herosi, zawsze jesteście ofiarami. Na tym polega wasza natura. A ci najwięksi z was, ci którzy sieją pogrom i strach, i są okrutni, – Tu starucha spojrzała na Annabeth w lusterko, a dziewczyna omal nie prychnęła – są największymi ofiarami. On o tym wiedział. To dlatego się poświęcił dla bogów.

- Jaki on? – poderwała się Annabeth, choć doskonale wiedziała, o kogo chodzi.

- Perseusz Jackson. Największa ofiara. On jej podołał i ją uczynił. Ujarzmił ją, a to… - Trzy Grajki uśmiechnęły się, a Annabeth usłyszała w ich głosie… podziw? – To czyni go największym z was. Dlatego Gaja go pożąda. Jego przelana krew uczyniłaby ją niepokonaną.

- Ale Percy… to Percy. On jest…

- Nie chodzi tu o zwykłe moce, dziewucho – ofuknęła ja druga starucha, Sekutnica. – Chodzi o rolę, jaką powierzyły mu trzy mojry. W jego przeznaczeniu są wyryte rzeczy wielkie. I nie ma to nic wspólnego z szermierką.

Taksówka zatrzymała się, a Annabeth poleciała do przodu. Drzwi gwałtownie się otworzyła, a wiedźma wyszczerzyła ząb.

- Ale ty, droga córko Ateny, nie jesteś pierwszym lepszym herosem. A teraz idź.
Samochód sam wypchnął ja z jego wnętrza, a Annabeth obróciła się do środka i rozszerzyła oczy.

- Co wy wyprawiacie? – Próbowała z powrotem wejść do środka, ale taksówka jej nie wpuszczała. – Miałyście mi powiedzieć…

- Nie możemy ci nic wyjawić, dziewczyno. Obowiązują nas inne prawa, niż półbogów. Wiążą nas przysięgi. Mamy wiedzę… ale nie mamy jej do dzielenia się nią.

- Ale przecież… - Dziewczyna pokręciła głową. – Już zaczęłyście mi mówić. Tamto mogłyście, a…

- Nie powiedziałyśmy ci niczego, czego byś sama nie wiedziała. – Przerwała jej trzecia starucha. – Zaczekamy na ciebie tu, w okolicy. Musisz się dostać jeszcze w parę miejsc. Ale nie powiemy ci niczego więcej. Od tego są inni.

- Jacy inni? – Zmarszczyła nos Annabeth.

Grajki zaśmiały się.

- Inne. To zawsze kobiety. One dzierżą prawdziwą władzę. Znajdą cię same.

I pojazd rozpłynął się w powietrzu, zostawiając Annabeth samą i jeszcze bardziej zdezorientowaną, niż była na początku.

Nie zajęło jej dużo zorientowanie się, gdzie była.

A znajdowała się na Brooklynie, przed kamienicą, gdzie mieszkała matka jej chłopaka.

Annabeth nie wątpiła, że Grajki zawiozły ją tu dla jakiegoś ukrytego powodu. Chciałaby tylko wiedzieć jaki on był, niezależnie od tego, jak bardzo mogło by się jej to nie podobać. Ale jakikolwiek on rzeczywiście był, jego początek zdawał się być w dość oczywistym miejscu.

Sally otworzyła jej drzwi, za pierwszym dzwonkiem. Dziewczyna podejrzewała, że kobieta siedzi przykuta do mieszkania, na wypadek gdyby ktoś chciał się z nią skontaktować w sprawie jej syna. Annabeth współczuła Pani Jackson prawie tak mocno, jak samej sobie. Najpierw syn znika na osiem miesięcy, a gdy w końcu się odnajduje, to trafia do Tartaru. Nie jest to marzenie każdej nowojorskiej matki.

- Annabeth. – Kobieta stała, wpatrując się w dziewczynę przez chwilę, a zaraz już miała ją w swoich objęciach. – Och, Annabeth… - załkała, a blondynka sama z trudem powstrzymała szloch. Nie mogła się rozkleić. Nie teraz, kiedy jeszcze wszystko było takie niepewne. Nie teraz, kiedy wciąż miała nadzieję. – Moja Annabeth…

Dziewczyna ukryła twarz we włosach brunetki i poczuła znajomy zapach czekolady i cukierków. Mama Percy'ego już nie pracowała w sklepie ze słodyczami, ale i tak udawało jej się przesiąknąć tym niebiańskim zapachem, za każdym razem, kiedy robiła tam zakupy.

- Dzięki Bogom, Żyjesz! – Odsunęła od siebie dziewczynę i ujęła jej twarz w dłonie. – Moje dziecko, co oni ci tam zrobili… - Głos jej się załamał, a Annabeth zdała sobie sprawę, że jeszcze nie widziała się w lustrze. Musiała wyglądać okropnie. –

Gdzie jest Percy? Jak udało wam się uciec? Co się dzieje? Powiedz mi wszystko.

Nie rozpłacze się. Nie rozpłacze się, nie pozwoli…

Kobieta czekała na odpowiedź i wtedy do niej dotarło. Zbladła i osunęła się na kanapę.

- O Bogowie. O bogowie, o bogowie… Mój synek. Mój synek…
Annabeth szybko podeszła do niej i uklękła przed nią. Tym razem to ona ujęła twarz kobiety w dłonie i starła łzy z jej policzka.

- On będzie walczył Sally. Walczy. Ja walczę.

Łzy nie przestawały płynąć, a Annabeth potrafiły tylko je ścierać, gdy nowe podążały drogą starych.

- Walczymy Sally. Zawsze. Walczymy. Walczymy.

Nagle światło zniknęło i całe ciepło wyparowało z pomieszczenia. Annabeth wstała, a gdy otworzyła oczy, Sally już nie było. Były tylko one.

Trzy Mojry.

Annabeth nie widziała niczego poza nimi.

Ich zgarbione, ciemne sylwetki. Stare, pomarszczone twarze. Dłonie, które przecięły miliardy nić żyć, i nigdy nie miały przestać. Oczy, które miały nigdy nie przestać patrzeć.

Annabeth przełknęła ślinę. Nigdy w życiu jeszcze się nie bała tak bardzo jak teraz.

A one otworzyły usta i uszy dziewczyny wypełniła słodka klątwa.

<i>Dziesięć mija długich lat</i>

<i>Krew na Duszę, Dusza w Piach</i>

<i>Kto klątwy tytana zaznał raz</i>

<i>Pozna znów jej letni smak</i>

<i>Niebo wyda nowy Cień</i>

<i>Chaos zniszczy Półświat weń</i>

<i>Ofiar toczyć się będzie szlak</i>

<i>Aż heros stary ocali was</i>

<i>W sen zapadam dzisiaj tak</i>

<i>Obudzi mnie najpotężniejsza z Klacz</i>

<i>Ona zburzy stary świat</i>

<i>A Inferno Interny przestanie trwać</i>

Te same słowa, które wcześniej wypowiedziała Gaja. Klątwa. Przepowiednia.

- Pytaj – odezwała się Mojra, głosem trzech. – Nić, o którą tak się obawiasz, nie została przecięta. Nie teraz. Nie tak.

Annabeth zawahała się, chcąc podejść bliżej i jednocześnie się cofnąć.

Mojra machnęła na nią dłonią i dziewczyna ruszyła się.

- Perseusz. Jak mam go wyciągnąć z Tartaru?

Mojry rozwarły usta, a przestrzeń wypełniła się ich upiornym głosem, gdy wspólnie głosiły losy świata.

- <i>Dziesięć mija długich lat.</i>

- Nie. Jak mam go wyciągnąć? Teraz!

- <i>Dziesięć mija długich lat.</i>

- Jak mam go wyciągnąć?!

<i>- Krew na Duszę, Dusza w Piach.</i>

- Dajcie mi odpowiedź! Po to tu jesteście! – Krzyknęła zdenerwowana. –
Muszę go uratować.

Trzy wiedźmy utkwiły wzrok w dal.

- Przepowiednia prawdę powie ci.

Annabeth pokiwała głową.

- Okej. Okej. Jaka przepowiednia?

- Nowa. Nienarodzona. Przyjdzie czas, przyjdzie przepowiednia.

Zacisnęła oczy i poczuła, że brakuje jej tlenu. Głowa zalała jej się słowami i poczuła ból w skroniach.

<i>Gaja zdecydowała się zaczekać.<b> W sen zapadam dzisiaj tak. </b>Mądre dziewczę, zmyślne. Krew herosa ją zbudzi, krew najpotężniejszego da jej siłę. <b>Obudzi mnie najpotężniejsza z Klacz </b>Giganty powróciły do ziemi. Potwory już nie uciekną. Strzeżcie się. Heros walczy wasze walki. Przyjdzie pora, a ucieknie ze swojego więzienia. Inferno Interny. Ziemia się zatrząśnie, <b>Niebo wyda nowy Cień, </b>a półświat zniknie na zawsze<b> Chaos zniszczy Półświat weń. </b>Heros zmieni dzieje świata<b>. Ona zburzy stary świat. </b>Inferno Interny zakończy czas.<b> A Inferno Interny przestanie trwać. Dziesięć mija długich lat. Krew na Duszę, Dusza w Piach. </b>Musisz sprawić, by uwierzył w grecki świat.. By dostrzegł słuszność w nas, by przepowiednia szła tak:<b> Aż heros stary ocali was</b></i>

Nie mogła oddychać. Ból zalewał jej umysł i obrazy z Piekła objawiły jej się przed oczami.
Trzy Grajki wbiły w nią wzrok.

<b><i>Ty</i></b><i> musisz dostrzec słuszność w nas.</i>

Chciała krzyczeć, jak ma dostrzec w nich słuszność, skoro są sekundę od zabicia jej, ale wtedy powietrze gwałtownie wtłoczyło się jej w gardło.

Poczuła ból, jeszcze większy niż przedtem, i zaczęła krzyczeć.

- No, już. Już jest dobrze, Annabeth. Jesteś bezpieczna.

Sally przez cały kwadrans próbowała ją uspokoić, ale dziewczyna wciąż była wstrząśnięta. Wpatrywała się w jedne punkt na ścianie i w kółko powtarzała słowa trzech mojr w głowie.
Przepowiednia. Musiała rozwiązać przepowiednie.

- Sally, ja muszę iść. Narada na Olimpie zaraz się zacznie, a muszę jeszcze skoczyć do Obozu i...

Sally pokiwała głową, ale minę miała nietęgą.

- Dobrze Annabeth. Idź. Ale proszę cię… - Zawahała się.

- Co? – zapytała dziewczyna.

Kobieta pokręciła głową.

- Już nic. Idź.

- Sally…

- Annabeth! – Kobieta była bliska łez. – Idź już. Proszę cię. Po prostu idź.

W jej głosie słychać było tyle zmęczenia, że Annabeth nie była w stanie się już kłócić.

Wstała i na trzęsących się nogach podeszła do drzwi. Ale gdy już miała wychodzić, obejrzała się przez ramię i dostrzegła Sally, skuloną na kanapie i robiącą wszystko, byle tylko się nie rozpłakać, zmieniła zdanie.

- Powiedz mi.

-Sally uniosła twarz i zacisnęła oczy.

- Nie zrób czegoś, bo tak trzeba, bo tak chcesz, lub bogowie tego chcą. Zrób to, bo on by tak chciał. I nie oglądaj się za siebie Annabeth. Po prostu… Rób swoje i nie oglądaj się za siebie.

Dziewczyna przez chwilę nic nie mówiła, aż w końcu skinęła głową i wyszła.

I nie oglądnęła się już więcej.

Wypadła na ulicę, akurat na czas, by złapać szarą taksówkę wynurzającą się z dymu. Trzy Grajki otworzyły jej magicznie drzwi i wpadła do środka.

- Na Olimp – wysapała.

Jakimś cudem spędziła u Sally dwie godziny. Większość czasu najpewniej zabrały jej mojry, ale równie dobrze mogła spędzić godzinę na patrzenie się w ścianę. Teraz nie była już pewna.

- Ale, ale. – odezwała się starucha. – Nie chcesz najpierw wpaść w jeszcze jedno miejsce?

Annabeth gwałtownie pokręciła głowa a taksówka ruszyła.

- Obóz jest za daleko. Nie zdążyłabym.

Starka zaśmiała się.

- Nie mówię o obozie dziewczyno. Zastanów się . Masz jeszcze chwile. Zresztą… Bogowie i tak się spóźnią.

Taksi zatrzymało się, a wszystkie trzy staruchy obejrzały się do tylu na dziewczynę.

- Wiec? Jak będzie?

Dziewczyna zerknęła nerwowo na zegarek.

- No dobrze. - Westchnęła. - To i tak po drodze. Jedźcie na...

Ale pojazd już ruszył, a Annabeth wylądowała z powrotem na podłodze. Widocznie starki znał ją lepiej, niż przypuszczała.

A to nie wróżyło niczemu dobremu.

Nawet się nie zorientowała, i już były na miejscu.

Wypadła z samochodu i wbiegła do budynku.

Nie była pewna, które to było piętro, bo mieszkanie było znajomych, ale szybko je znalazła. Przebiegła przez otwarte drzwi i rzuciła się ojcu w ramiona.

Silne ręce objęły ją i przez chwilę trwali tak, ona starając się uchwycić ostatnią cząstkę domu, on nie mogąc otrząsnąć się z szoku.

- Annabeth... - wyszeptał. - Żyjesz.

Pokiwała głową i puściła ojca. Przez chwilę wpatrywała się w jego twarz, a wtedy zaczęły trząść jej się ręce.

- Muszę iść.

Odwróciła się i była już na klatce schodowej, gdy dobiegł ją jego głps.

- Annabeth! Co się stało? Czy wy... - Niedokończone pytanie zawisło w powietrzu, gdy jej ojciec wpatrywał się w nią błagalnie.

Zdołała przywołać na twarz blady uśmiech.

- Nie martw się o mnie tato. Uda mi się. Zawsze mi się udaje.

I wybiegła na ulicę.

Nawet nie kłopotała się wsiadaniem do taksówki. Empire State Building stało tuż przed nią.
Puściła się biegiem, a śmiech starek niósł się za nią przez całą ulicę.

Wbiegła do budynku i nawet nie czekając na odźwiernego, wpadła do windy. Mężczyzna rzucił jej jedno, krótkie spojrzenie i przesunął kartą po czytniku. Winda ruszyła.

Na Olimp wbiegła w ostatniej, zdaje się, chwili. Nimfy, herosi i bogowie obrzucili ją uważnym spojrzeniem, gdy wpadła do Sali Tronowej, gdzie wszyscy już się zebrali i najwyraźniej czekali już tylko na nią.

Starając się wyglądać jak najgodniej, w tej niegodnej sytuacji, pokłoniła się Olimpijskiej Dwunastce i przywołała stanowczy wyraz twarzy.

- Zaczynamy - rozbrzmiał głos Zeusa - OLIMPIJSKIE OBRADY!

W pomieszczeniu zagrzmiało i przez chwilę moc zebranych zdawała się nieść w powietrzu, nadając słowom jeszcze większe znaczenie.

Zeus rozpoczął długą przemowę, i Annabeth była zdumiona, że można tyle gadać, a w sumie nic nie powiedzieć. W końcu, Pan Niebios umilkł, a Atena przywoła dziewczynę ruchem dłoni.

- W świetle zaistniałych zdarzeń, trzeba będzie podjąć odpowiednie środki - odezwała się.- Ale zanim bogowie cokolwiek zadecydują, najpierw wysłuchamy faktów z pierwszej ręki. Moja córka, Annabeth Chase, przebywała w Tartarze, udało jej się z niego wydostać, a następnie pomogła i była świadkiem zamknięcie Wrót Śmierci. - Bogini urwała, jakby wyzywając kogoś, by podważył, to co mówi. - A teraz opowie nam to sama. Annabeth?

Dziewczyna wzięła głęboki oddech i wystąpiła na środek, zupełnie, jak niecały rok temu.

Za nią zebrali się wszyscy, o których prosiła, a może nawet i więcej. Jej przyjaciele z wyprawy. Grover z duchami natury. Tyson, nie mogący przestać płakać. Thalia z Łowczyniami. Chejron. Było ich tak wiele, i wszyscy zjawili się tu dla jednego. A ona wciąż wiedziała, że to za mało.

Więc zaczęła mówić. Opisała Tartar, najlepiej jak umiała, by pokazać wszystkim wagę sytuacji. A potem to, jak Percy poświęcał sie dla niej, wystawiał dla potworów, bo ona była ranna i nie mogla walczyć. Następnie przeszła do jego odwagi w jaskini; kiedy wrócił po nią do Tartaru, ale nie poświęcił dla niej całego świata, tak jak wszyscy przypuszczali, lecz poświęcił sam siebie. Mówiła o proteście Gai, o jej słowach i krzykach. A cała sala siedziała i słuchała, nie chcąc wierzyć, że to prawda.

- Czekaj - przerwała jej w pewnej chwili Rachel. - Gaja wypowiedziała przysięgę?

Rudowłosa Wyrocznia dzisiaj wyglądała wyjątkowo upiornie. Jej wielkie, zielone oczy zdawały się jeszcze zwiększyć, a kaskada włosów uciekła z kucyka i teraz okalała jej twarz, jak jakaś grzywa. Miała na sobie stary, grecki strój, jakby chciała podkreślić, że jest wyrocznią, a nie zwykłą, śmiertelną nastolatką.

- Tak. - Annabeth skinęła głową. - Albo klątwę, nie wiem. Ale...

- Chwila. A czy ta klątwa nie brzmiała może tak?

Rachel zamknęła oczy, a zaraz wybuchł dookoła niej zielony dym i słowa wyleciały jej z ust:

<i>Dziesięć mija długich lat</i>

<i>Krew na Duszę, Dusza w Piach</i>

<i>Kto klątwy tytana zaznał raz</i>

<i>Pozna znów jej letni smak</i>

<i>Niebo wyda nowy Cień</i>

<i>Ofiar toczyć się będzie szlak</i>

<i>Aż heros stary ocali was</i>

<i>W sen zapadam dzisiaj tak</i>

<i>Obudzi mnie najpotężniejsza z Klacz</i>

<i>Ona zburzy stary świat</i>

<i>A Inferno Interny przestanie trwać</i>

Jak jeden mąż wszyscy zabrani naraz zaczęli się przekrzykiwać, a Annabeth mogła tylko patrzeć na ogarniający ją chaos.

- Bzdury!

- Gaja odeszła? Niemożliwe!

- Klacz ma ja przebudzić, tak? Na pewno chodzi o dziecko Posejdona!

- Nie, przestańcie! To przepowiednia, nie można jej zrozumieć!

Zaczęli się kłócić. Bogowie z bogami, herosi z herosami... Wszystko było nie tak.

- CISZA! - zagrzmiał Zeus, skutecznie zamykając usta krzyczącym. - Giganci zapadli się pod ziemię. Wojska potworów wycofały swoje szeregi. Gaja rzeczywiście zniknęła i wojna została odroczona... przynajmniej na teraz. A co do naszego półboga... Nawet nie wiemy czy wciąż żyje. Czy warto ratować kogoś, kto może być już martwy?

Niektórzy pokiwali głowami. Annabeth rozejrzała się rozpaczliwie, poszukując sojuszników, ale nikt nie mógł nic zrobić.

Wtedy jej wzrok natrafił na lodowego giganta...

- Jego miecz! - krzyknęła.

Zeus wyglądał na zbitego z tropu.

- Przepraszam, co?

Podbiegła do giganta i wskazała na miecz, wystający z lodu.

- Utknął. Ale jeśli uwolnimy miecz... To powróci do Percy'ego. Miecz zawsze powraca do właściciela...

- Dopóki właściciel żyje - dokończyła Atena, patrząc na córkę z uznaniem. - To dowiedzie czy syn Posejdona żyje. Hefajstosie, jeśli mógłbyś.
Bóg ognia skinął głową, ale zanim zdążyłby cokolwiek zrobić, do Annabeth podszedł Leo.

- Właściwie... To jeśli można, wolałbym ja. Jestem coś winien Percy'emu.
Bogowie skinęli głową na znak zgody, a chłopak utworzył w dłoniach mały płomień i zabrał się do roztapiania. W międzyczasie rozległy się głosy protestu.

- No i co z tego, jeśli chłopak przeżył? - burknął Ares. - Mamy przetrząsnąć Tartar dla jednego herosa?

Wielu skinęło głowami, a Annabeth poczuła złość.

- Ten jeden heros uratował ci tyłek! - Z tłumu rozległ się głos Thalii. - Uprzednio go skopawszy!

Łowczyni wynurzyła się z tłumu, a Annabeth poczuła, jak jej ciało zalewa ulga.

- Thalio. - Artemida wyglądała na zagniewaną, i jednocześnie rozbawioną. - Nie wolno tak się odzywać do boga. Nawet tobie.
Ares był czerwony ze złości, a dookoła rozległy się zszokowane westchnienia.

Thalia miała tyle rozumu, by przeprosić.

- Wybacz, panie Aresie. - Dziewczyna wystąpiła na środek, srebrna tiara dumnie błyszczała na jej głowie. - Ale to dla mnie niepojęte. Perseusz Jackson jest kimś więcej, niż tylko herosem. To mój przyjaciel. I nie będę stała bezczynnie, gdy dzieje się niesprawiedliwość. Uratował Olimp! I to nie raz! Nie bez powodu zaproponowaliście mu bycie bogiem. - Dziewczyna rzucała nieśmiertelnym ostre spojrzenia i nie jeden ugiął wzrok. - Zobowiązaliście się! A teraz wywiążcie się z zobowiązań! Jesteście. Nam. To. Winni.

- A jeśli on uwolni Gaję? - Zapytała oschle Atena. - Pomyślałaś o tym? Przepowiednia mówi jasno: Obudzi mnie najpotężniejsza z Klacz, ona zburzy stary świat. Konie stworzył Posejdon. O kogo innego może chodzić?

- Jeśli zostawicie go w Tartarze, to na pewno wam nie pomoże, i wtedy owszem, może przebudzi Gaję!

- Thalia. - Annabeth powstrzymała dziewczynę. - Proszę cię. Uspokój się.
Brunetka wyraźnie chciała coś jeszcze powiedzieć, ale zamiast tego obróciła się i zniknęła w tłumie.

- Proszę was. - Annabeth spojrzała na Hadesa. - Wysyłacie do Tartaru najgorszych. On na to nie zasłużył. Wiecie to. Uratujcie go.

Miecz z brzękiem upadł na podłogę. I ...

Wciąż tam leżał.

Dziewczyna spojrzała ze strachem na bogów, a już zwłaszcza na Posejdona. Pan Mórz zbladł, i zrozumiała, że bóg niczego nie trzyma w zanadrzu. To był jego plan. I zawiódł.

Zeus odchrząknął.

- No cóż, wydaje mi się, że...

Ale wtedy rozbłysło białe światło, i przez chwilę nic nie było widać. A gdy Annabeth z powrotem otworzyła oczy, dobiegł ją zduszony okrzyk.

Miecz zniknął.

*

Annabeth weszła do domku numer trzy i zamknęła za sobą drzwi.

Nie była w stanie znieść spojrzeń swoich braci i sióstr, a to miejsce... To miejsce było jedynym miejscem, gdzie chciała być.

W powietrzu unosił się zapach morza, a fontanna pośrodku pokoju zdawała się odbijać wszelkie troski.

Dziewczyna podeszła do łóżka i zamarła

Róg Minotaura, który zwykle wisiał u jego głowy, teraz spoczywał na pościeli i... coś było z nim nie tak.

Był rozłupany na dwie części, dokładnie po środku. Ktoś musiał cisnąć nim o ziemię... albo cisnąć coś w niego.

Stała tak przez chwilę, wpatrując się w zniszczone trofeum, i nagle coś się w niej obudziło.

Chwyciła w dłonie dwa kawałki rogu i próbowała je ze sobą złożyć.

Szybko jednak spostrzegła, że brakuje czegoś jeszcze. Jakiś mały, ale istotny kawałek gdzieś się zawieruszył i bez niego róg był nie do złożenia.

Był...

Niekompletny.

Usiadła na łóżku i zaczęła płakać.

<b><i>Komentarze! Przypominam, że mam urodziny, tak? Niech będą i wredne i nieprzychylne, ale niech będą! Okej?</i> </b>


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Raphael
Kryzys Tantala
Kryzys Tantala



Dołączył: 05 Wrz 2012
Posty: 567
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Percy

PostWysłany: Śro 17:02, 14 Sie 2013    Temat postu:

Kurna.. kurna.. kurna... Nic z tego, kurna nie rozumiem. Wybaczcie mi te przekleństwa, ale do jasnej anielki nic już nie rozumiem. Nie wiem czym mam płakać czy się śmiać. Nie wiem co mam do diaska powiedzieć. Co to ma być?! Co to ma być do jasnej?! Rozdział to to nie jest... znaczy jest, ale jednocześnie nie jest... To jest tak epickie, że nic nie rozumiem z tego.. jaka klacz... jaka klątwa.. że niby wojna odroczona? Anarchia, Chaos... te dwa słowa opisują rozdział... oczywiście w bardzo pozytywnym sensie...
Już po pierwszym zdaniu się tu pogubiłem i nie wiedziałem co się dzieje, co się do licha stało. Me serce prawie, że pękło z emocji, które tańczyły w mej duszy niczym stado błyskawic na burzowym niebie. Zrobiłaś to wręcz Genialnie... Ta niepewność, ten Chaos, nikt nie wie o co biega, nawet czytelnicy się w tym gubią.
Jak zwykle przeszłaś samą siebie.. EPICKIE.. to przymiotnik, który opisuje całe to cudeńko. Humor wpleciony delikatnie urozmaica pływanie i bytowanie w tej Niezwykłej Epickości!! Wątek z Mojrami bardzo fajne poprowadzony! Plączę się i gubię się w tym komentarzu, bo tak naprawdę nie wiem co powiedzieć... Jedyne słowa, które mi się nasuwają to przekleństwa (w pozytywnym sensie), które z radością bym wypowiadał po każdym słowie, zdaniu, fragmencie, akapicie!
Wściekłość i rozpacz... to nie czuła tylko Gaja i Annabeth, ale także i ja... jestem wściekły, bo nic nie rozumiem, ale to bardzo dobre, bo wyjaśni się w trakcie fabuły... jestem w rozpaczy, bo nie umiem pisać tak GENIALNIE jak ty. Czemu Boże nie dałeś mi.. stop.. nam wszystkim takiego talentu jak Ali? Każdy to pytanie musi sobie zadać. Odpowiedź zaś by brzmiała tak - Tylko Ali mogłaby tak dobrze, tak genialnie, tak wspaniałe, tak epicko to napisać... nikt inny!!
Gramatyka i stylistka.. nie muszę nic dodawać... jak zawsze wybitna. Nie trzeba być polonistą, by zobaczyć jak super jest napisane Inferno interny. Żadnych błędów zarówno gramatycznych jak i stylistycznych. Piękne epitety i porównania, świetna ciągłość wydarzeń... po prostu miodzio! Very Happy
Z kolei czytając dialogi postaci czuję się jakbym naprawdę tam był i uczestniczył w tych rozmowach. Są tak idealnie poprowadzone, jakby Ci bohaterowie naprawdę żyli... Bez zarzutu! Kolejny plus!

Dziękuję, że wciągnęłaś mnie w ten rozdział i zabrałaś w cudowną i epicką podróż po twoim świecie... Naprawdę nie żałuję tych chwil, które spędziłem czytając te wybitne arcydzieło! Epickość nad epickościami!

Życzę Ci, by całe Inferno Interny było tak epickie i pełne wspaniałej akcji, jak ten tutaj rozdział. Życzę Ci, byś miała masę pomysłów i weny na kolejne rozdziały i opowiadania i co tam byś chciała napisać (może książkę, kupiłbym w ciemno! Very Happy). Życzę Ci, byś w zdrowiu i szczęściu mogłaś się cieszyć naszymi opiniami i rozmowami, które razem będziemy toczyć na czacie! Very Happy Życzę Ci, byś żyła przez długie lata, do końca świata i pisała kolejne wspaniałe Arcydzieła, by kolejne pokolenia mogłyby się z nimi cieszyć!!
Czekam na kolejne epickie, wspaniałe i genialne rozdziały, opowiadania!!! BOSKIE!!! Very Happy


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Raphael dnia Śro 17:06, 14 Sie 2013, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Melissa07
Zezowaty Cyklop
Zezowaty Cyklop



Dołączył: 07 Lip 2013
Posty: 162
Przeczytał: 7 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z Wielkiego Obłoku Maggalena
Płeć: Annabeth

PostWysłany: Śro 17:03, 14 Sie 2013    Temat postu:

Post usunięty

Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Melissa07 dnia Pią 12:33, 16 Lip 2021, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
*Verte*
Błyszczyk Afrodyty
Błyszczyk Afrodyty



Dołączył: 15 Sie 2012
Posty: 347
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Stolica, Warszawa :)
Płeć: Annabeth

PostWysłany: Czw 15:47, 15 Sie 2013    Temat postu:

Wybacz, ze pisze dopiero teraz, ale kiedy dodalas rozdzial, u mnie byla 10:30, i pojechalam na calodniowa wycieczke, a wrocilam o 3 w nocy, i bylam zmordowana, aby wejsc na forum. Jestem dzisiaj.

...

Te trzy kropki, ktore sa powyzej, to moj komentarz.
Jedna za to, ze smialo moge powiedziec, ze w tj chwili jestes rowna z Riordanem. A kiedy bedziesz w jego wieku.... strach pomyslec, co bedzie z twoim geniuszem.
Druga kropka za to, ze nie wiesz kiedy masz przezstac w dokuczaniu nam. Jestes taka niesamowita, piekna, madra, i w dodatku jestes (tu odsylam do kropki 1)
A kropka 3 jest za to, ze kazdy kto cie zna- zazdrosci ci. Ja zazdroszcze za to, ze cie uwielbiam. Inni zazdrosza, bo nie moga zdzierzyc, ze kto jest lepszy od nich. Ja zazdosze po sie normalnie zakochalam,

Wiesz, ze zawsze staram sie miec orginalny komentarz. Ze chce ci opisac uczucia. Ale teraz mi sie to chyba nie uda.

Jednak ja wszystko rozumiem, ale jednoczesnie i nie. Wiem o co chodzi i wiem co bedzie. Wiem, ze wszystko bedzie trudne, ze wszystko bedzie niejasne, wiem, ze to co napiszesz, bedzie... niewiarygodne.

Zycze ci wszystkiego najlepszego,duzo zdrowia, szczescia. Nie zycze ci madrosci, ani piekna, bo to juz dostalas :) Abys byla taka fantastyczna, jak jestes.

Pozdrawiam


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez *Verte* dnia Czw 15:47, 15 Sie 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mosqua
Boy z hotelu Lotos
Boy z hotelu Lotos



Dołączył: 12 Kwi 2012
Posty: 330
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 15 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Annabeth

PostWysłany: Śro 23:00, 21 Sie 2013    Temat postu:

Dedykowane Meli

Nie umiem składać życzeń, więc niech rozdział sam w sobie będzie takim życzeniem. Sto lat! surprise

Young The Giant - Islands

Rozdział V

PERCY

W TEJ SEPTYMIE DRZEWO PODAROWAŁO MU AŻ TRZY OWOCE, z czego jedne już zjadł i właśnie przymierzał się do drugiego.

Zatopił zęby w krwistoczerwonej kuli miąższu i złocisty nektar spłynął mu brodzie. Szybko przejechał językiem po wardze, nie chcąc uronić ani kropli, i uśmiechnął się. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie schować reszty na później, ale natychmiast się rozmyślił. Minęły trzy pory spania, odkąd zjadł pierwszy owoc, a za jedną, albo nawet i przed tą, miały się zjawić potwory. Musiał być w pełni sił.

Drzewczyca była całkiem potężna, jak na warunki, w których mieszkała, ale nawet ona nie była w stanie kontrolować tego, kto zrywa owoce z jej drzewa.

- Podzielisz się?

Niemal podskoczył, słysząc jej głos, ale miał tyle szczęścia, że udało mu się pozostać na ziemi. Nie mógł okazać przy niej żadnego zaskoczenia. Drzewczyca mogła go nie lubić, obrażać i dręczyć, ale jak długo pozostawał ... poza jej urokiem, to szanowała go i pozostawiała przy życiu.

A to było jego jedyne zadanie teraz. Pozostać przy życiu, dopóki po niego nie przyjdą.

Wziął trzy płytkie oddechy, by nie zdradzić, jak bardzo go zaskoczyła, i spojrzał na owoc, który trzymał w dłoni. Obrócił go parę razy, a potem wbił w niego zęby, starając się zapamiętać jego słodki smak.

Raz, dwa, trzy.

- Głodna?

Podniósł wzrok, starając się ją dostrzec wokół siebie.

Zajęło mu sporo czasu znalezienie tego miejsca. Podejrzewał, że jakieś dwa lub jeden tydzień, parędziesiąt, paręnaście bądź parę godzin, i tercje czasu.

Nie był pewien. Tartar był inny, niż wtedy, gdy był tu z Annabeth. Wtedy byli razem, mieli jedzenie w plecaku i zapas wody, i wszystko było... rzeczywiste. Cały ból, cierpienie i obawy przerażające, ale rzeczywiste. Teraz czuł się, jakby chodził po wodzie, a jego stopy z każdą chwilą mogły runąć w dół, zatapiając go na zawsze.

Gdy razem z Jasonem zamknęli drzwi, wydarzyło się wiele rzeczy naraz.

Wciąż słyszał rozpaczliwy krzyk Annabeth i ten krzyk rozdzierał mu serce. Z zewsząd atakowały go potwory i nawet on nie mógł ich wszystkich odepchnąć. Miał umrzeć. Miał umrzeć tu i teraz.

Tyle, że wtedy, nie wiadomo czemu, stworzyła się przepaść w ziemi, wielkości stadionu piłkarskiego, i każdy pojedynczy potwór wpadł w otchłań. Chłopak był zbyt zszokowany, by zastanawiać się, czy Tartar może mieć swój własny mały tartarik, kiedy z wnętrza dołu rozległ się głos i Percy mógł przysiąc, że słyszeli go nawet ci po drugiej stronie.

Dziesięć mija długich lat

Krew na Duszę, Dusza w Piach

Kto klątwy tytana zaznał raz

Pozna znów jej letni smak

Niebo wyda nowy Cień

Chaos zniszczy Półświat weń

Ofiar toczyć się będzie szlak

Aż heros stary ocali was

W sen zapadam dzisiaj tak

Obudzi mnie najpotężniejsza z Klacz

Ona zburzy stary świat

A Inferno Interny przestanie trwać


To była Gaja, wiedział to. A ta przepowiednia była o nim. Tyle, że to niczego nie zmieniało. Był uwięziony w Tartarze i nie było go stać na zastanawianie się nad jej wersami. A mimo to zapamiętał ją całą, co do słowa.

Najpierw spał. Nie przyznałby się, nigdy, ale miał cichą nadzieją, że jednak otworzą Wrota i wrócą po niego. Było tu inaczej, teraz gdy był sam. Więc spał. Spał przed tunelem, przed tymi małymi drzwiami i marzył, że się otworzą.

Nie otworzyły się.

Kiedy w końcu się obudził, nie wiedział ile czasu minęło. Przed nim znajdowała gigantyczna dziura, do której nie zamierzał wpadać.

Tydzień, chyba, zajęło mu obejście jej. A kiedy w końcu stracił ją z oczu, znalazł się na pustyni.

Nawet nie wiedział jak. Po prostu w jednej chwili szedł po jaskiniach w egipskich ciemnościach, a w drugiej czuł piasek pod nogami.

Jak dobrze było widzieć słońce! Chciał płakać, ale nie miał czym. Chciał krzyczeć, ale nie miał już sił.

- Percy.. - zdawało mu się, że słyszał, ale dookoła nie było nikogo. - Och, Percy ...

Wszędzie otaczał go piasek. To nie było możliwe, przed chwilą był w jaskini, ale jednak tak było. Przez chwilę myślał, że się wydostał, ale oczywiście mylił się.

Tartar był inny, bez niej. Naginał rzeczywistość.

Jedzenia nie miał już na samym początku. Po trzecim dniu na pustyni skończyła mu się woda. Zostało mu jedynie odrobinę nektaru i ambrozji. Ale było mu już wystarczająco gorąco. Nie chciał spalić się na popiół.

Kiedy w końcu się już stamtąd wydostał, równie niespodziewanie, jak najpierw się znalazł, dobiegł już końca drugi tydzień.

Teraz zdawało mu się, że jest w Hadesie.

Widział niebo, ale niebo było czerwone. Widział pola, ale bez trawy. Wszędzie były kamienie.

Nie było już słońca. Słońce zniknęło. I choć oglądał się za siebie, to pustyni też już nie było. Teraz był... na Łąkach Asfodelowych?

Wtedy wymyślił, jak ma liczyć czas.

Daleko, daleko przed nim, widział skały. Nie do końca jaskinie, ale układały się w sposób, który pozwalał na ukrycie się.

Gdy ich ściany zabarwiały się od nieba na brązowo, ten czas nazywał dniem. A gdy przez drugą połowę czasu znów były szare, stwierdzał, że to noc.

Ale wiedział, że mijany czas nie jest do końca adekwatny do rzeczywistości. Więc każdy "dzień" nazywał po odległości w muzyce pomiędzy dźwiękami.

Kiedyś Annabeth spędziła cały dzień na wkuwaniu mu tych durnych nazw do głowy. Udało mu się zapamiętać tylko siedem: prymę, sekundę, tercję, kwartę, oktawę, sekstę i septymę, ale to nic nie szkodziło. Tydzień nie miał ośmiu dni, więc septyma miała siedem odległości.

Minęła tercja, nim dotarł do skał. W międzyczasie dwa razy myślał o śmierci. Może wtedy nie trafiłby na Łąki, a zamiast tego do prawdziwego Elizjum? Ale nie chciał. Jeszcze nie chciał się poddawać.

W skałach stworzył sobie schronienie, był tam strumień wody. Mógł spędzić tam całą porę nie spania.

A wtedy znalazł Drzewczycę.

To była chyba najlepsza rzecz, jaka mogła mu się przytrafić, w najlepszym momencie, jaki mógł się przytrafić.

Wtedy był zbyt zmęczony i głodny, by okazać zdziwienie, lub strach, gdy ją zobaczył. Tym ją zjednał. Dzięki temu przeżył.

Teraz utkwił wzrok przed siebie, prosto na jej drzewo. Drzewczyca była czymś w rodzaju nimfy, ale znacznie, znacznie potężniejszej, i znacznie, znacznie gorszej. Jej lud żył jeszcze przed bogami, i służył Gai. Gdy tytanie przegrali wojnę, została strącona do Tartaru, by po wielu, wielu próbach wyrosło tam jej własne Drzewo.

A było ono zapierające dech w piersiach.

Jego korzenie nie chowały się w ziemi, a zamiast tego przytulały się do skały i ześlizgiwały w dół, do strumyka. Wąska łodyga rosła w górę, wijąc się i rozchodząc na różne strony, sama wyglądając jak gałąź. Liście przybierały kształt półkuli, a owoce... Kiedy pierwszy raz je zobaczył były zwykłymi, zielonymi jabłkami, twardymi w smaku i niezbyt apetycznymi. Ale od tamtego czasu... wiele się zmieniło.

- Żebyś wiedział Sah'li. - Zmaterializowała się centymetr od jego twarzy. - Baaardzo.

Pochyliła się nad nim i jej usta dotknęły jego własnych, tak jak niezliczone razy wcześniej. Jej język przejechał mu po wargach, kiedy kosztowała nektaru z jego ust.

Zastanawiał się, czy robi to po to by go drażnić, czy rzeczywiście nie wie, jak bardzo rani go ten gest. Bo nie zamierzał nazwać tego pocałunkiem. Ani teraz, ani za setkę kolejnych.

Wiedział, że w ten sposób się pożywia. Drzewczyca była nieśmiertelna, więc nie mogła umrzeć, ale mogła być głodna. A nie była w stanie zerwać owoców z własnego Drzewa. Było to jakieś stare prawo jej narodu, ale gdy pierwszy raz o nim usłyszał nie bardzo go to obchodziło. Dopiero potem, gdy zrozumiał, jakie ma z tego korzyści, zaczął się tym interesować.

Kiedy po raz pierwszy zerwał jabłko z jej Drzewa, natychmiast zmaterializowała się znikąd i próbowała sama je zjeść. Ale nie była w stanie go ugryźć. Nie do końca wtedy kontaktował i po prostu zerwał inne jabłko. I było ohydne.

Ale wyraz głodu w jej oczach... Rzuciła się na niego.

- Hej! - krzyknął, po raz pierwszy od eonów, gdy został przygwożdżony do ściany. Ale ona zamiast go zranić, zabić, czy ukarać za zerwanie tych jabłek, wpiła się w jego usta i zaczęła spijać nektar.

Z początku był tak zdumiony, że po prostu stał. Jego umysł rejestrował naraz wiele rzeczy, na przykład to, że wzdłuż ściany spływa woda, że ta istota jest niezwykle silna, że jej usta smakują, jak jakiś niezwykle rzadki owoc... Ale w końcu oprzytomniał i odrzucił ją od siebie.

Upadła do wody, a on przygniótł ją do ziemi i podstawił ostry kamień pod twarz.

- Kim jesteś. - Zażądał odpowiedzi. - I czemu to zrobiłaś.

Ale zamiast odpowiedzieć przejechała mu dłonią po twarzy, a jej usta rozszerzyły się w śmiechu.

- Odpowiedz, nimfo.

Prychnęła.

- Nie jestem nimfą. Jestem Drzewczycą. A ty Sah'li ...

- Sahaili? - powtórzył.

- Sah'li. Będziesz moim nowym wojownikiem.

Warunki były proste. Wytknął jej, że owoce z jej Drzewa są niesmaczne, choć ona sama ( i przyznał się do tego z zarumienionymi policzkami) smakuje jak nektar. Obiecała mu, że odtąd jej Drzewo będzie co tydzień dawało mu nowe, różnorodne owoce, a w zamian za to on będzie go i ją bronił przed potworami, które przyjdą, skuszone nowym zapachem owoców.

Zgodził się. A że w pakiecie były te "pocałunki" by Drzewczyca mogła przeżyć... Musiał się z tym pogodzić.

Teraz ona w końcu oderwała się od jego ust i odsunęła, tak że mógł pojrzeć na nią bez robienia zeza.

Drzewczyca była... inna. Wynurzała się z cienia, albo z łodygi drzew i poruszała się cicho, jak noc. Jej ruchy były pełne gracji i swobody, ale miała też w sobie coś z drapieżcy. To chyba własnie to odróżniało ją od nimf i driad. Była okrutna.

Kiedy zabijał potwory, piszczała z zadowolenia, a kiedy znikały, przyciągała go do siebie i "całowała". Nigdy nie wiedział, czy okazuje mu w ten sposób uczucie, spija nektar, czy po prostu jest to dla niej naturalny gest. Sądził, że raczej te dwa ostatnie.

Wyczuwał w niej coś złego, coś mrocznego, i czasami zastanawiał się nad tym, dlaczego bogowie strącili ją do Tartaru, a satyrowie i nimfy nigdy nie wspominali o innych jej rodzaju.

Ale nie pytał.

Miała skórę, jak driady, nie do końca ludzką. Przeraźliwie zimną, a pod nią nie malowały się żadne żyły. Raz widział, jak przypadkiem się przecięła. Ze środka wypłynęła nie krew, a miąższ. Jak u rośliny. Czasami myślał, że była rośliną.

Tyle, że wtedy przyglądał się jej twarzy i to wrażenie znikało.

Nigdy nie był w stanie jej opisać. Czuł, że jest piękna, naprawdę piękna. Miała jasne usta, których smak, zmieniał się ze smakiem każdego owocu. Jej wielkie, czarne źrenice wodziły za nim wzrokiem, i w tych momentach czuł coś w rodzaju strachu. Strachu przed nieznanym złem.

Bo Drzewczyca była zła.

Musiała być.

- Czemu tak mi się przypatrujesz, Sah'li? - Jej czarne oczy zbliżyły się do niego, a głos ukłuł w uszy. - Czemu?

- Zastanawiam się.

Przechyliła głowę w lewo.

- Nad czym się zastanawiasz?

Nie wiedział, czy ma jej powiedzieć. Może lepiej nie?

Drzewczyca wyraźnie się zniecierpliwiła. Wyciągnęła dłoń i dotknęła jego ramienia, a on zadrżał pod wpływem zimna.

- Sah'li... Wciąż się nie przyzwyczaiłeś?

Przeciągnęła palce po jego przedramieniu, aż do dłoni, gdzie trzymał do połowy zjedzony owoc. Sok spływał mu po palcach, tworząc kleisty szlak na skórze.

Wyciągnęła owoc z jego dłoni i zaczęła mu się bacznie przyglądać.

- No dalej. - Zachęcił ją. - Spróbuj. Może tym razem się uda.

Oby się udało. Nie chciał już więcej musieć się z nią dzielić jedzeniem, codziennie, wciąż i wciąż.

Spojrzała na niego zaciekawiona, po czym przybliżyła owoc do ust. Ale gdy tylko zacisnęła na nim zęby, zrobił się twardy, jak skała, a ona odskoczyła z jękiem i uderzyła głową o kamienie.

Natychmiast do niej doskoczył. Bądź co bądź, była żywą istotą, i choć może nie do końca za nią przepadał, to tylko dzięki niej wciąż żył.

- Nic ci nie jest? - zapytał zaniepokojony. Odgarnął czarne kosmyki z jej twarzy i potrząsnął nią. Jęknęła, co uznał co dobry znak. Uniósł ją do pozycji pionowej i przez chwilę trzymał w ramionach.

Choć wciąż nie otworzyła swoich wielkich, czarnych oczu, to uczepiła się niego jak małpka i zaczęła pomrukiwać coś pod nosem.

- Hej... Nic ci nie jest?

Nie odpowiedziała, a zamiast tego zaczęła potrząsać głową, więc położył dłoń na jej włosach, i zaczął przeczesywać je palcami, próbując ją w ten sposób uspokoić.

Próbowała już wcześniej parę razy coś zjeść, ale za każdym razem się nie udawało i za każdym razem Drzewczyca reagowała coraz bardziej histerycznie.

Czuł, że jest zła, że nie należy jej ufać, a cały ten ich układ był tylko dla przetrwania, ale bądź, co bądź była tu jedyną żywą istotą, która nie chciała go zabić. I choć nie zamierzał jej tego przyznać, to była też jego jedyną atrakcją. Inaczej dawno pewnie by już oszalał.

Nieoczekiwanie poczuł ból w piersi. Spojrzał w dół, i to Drzewczyca okładała go pięściami.

- Hej, hej. - Złapał ją za nadgarstki. - Czemu okładasz mnie pięściami?

Nie żeby go to bolało, tak naprawdę. Wiedział, że Drzewczyca jest silna, bo potrafiła uderzyć, i to porządnie, więc teraz musiało jej zapewne chodzić o sam gest, nie ból.

Warknęła, obnażając zęby.

- To nie jest odpowiednia odpowiedź - odparł, zachowując spokój.

Warknęła kolejny raz, a on poczuł zniecierpliwienie.

- Och, dajże spokój. Co znowu?

Wydawało mu się, że dostrzegł zaskoczenie w jej oczach, ale zanim zdążył mu się przyjrzeć, zniknęło.

- To wszystko twoja wina!

Puścił ją i odsunął się gwałtownie.

- Co jest niby moją winą?

- Jestem głodna!

- I to jest niby moja wina?

- Tak!

- Bo za każdym razem dzielę się z tobą nektarem?

- To mój nektar! Moje Drzewo, mój owoc!

Wstał, teraz już porządnie poirytowany, a ona ruszyła w ślad za nim. Nie pisał się na Tartar, nie pisał się na potwory i nie pisał się na te dziwne pocałunki, które sprawiały tylko, że bardziej tęsknił za bliskimi.

- Nie moja wina, że twój lud miał takie prawa, i skazuje was na głodówkę!

Spojrzała na sok, zaschnięty już na jego dłoni i zaczął już myśleć, że Drzewczyce zaraz polecą łzy. Ale ona zamiast tego uniosła głowę i spojrzała na niego hardo.

- Gdybyś był Drzewcem, to mogłabym jeść owoce z twojego Drzewa.

Zaschło mu w ustach.

- Nie jestem Drzewcem.

- Wiem, Sah'li. Jesteś moim Wojownikiem.

Podała mu owoc.

- Weź. Ugryź.

Wpatrywał się w nią przez chwilę, a potem wziął jeden, mały gryz, celowo zostawiając nieco nektaru na ustach.

Chwyciła w obie dłonie jego twarz i nachyliła się nad nim.

- Jesteś moim Wojownikiem, Sah'li.

Powtarzała mu to niemal za każdym razem, a on za każdym razem potakiwał, niezbyt zainteresowany. I w tym momencie doszło do niego, że może nie powinien był. Delikatnie odsunął ją od siebie.

- Co to znaczy, że jestem twoim wojownikiem, Drzewczyco?

Zamrugała, najwidoczniej zdziwiona.

- Walczysz dla mnie.

- Tak, walczę. Ale ... Czy to znaczy dla ciebie coś więcej? To znaczy... - Poczuł, że robi mu się głupio. - Chodzi mi o to, że ... Te ... No wymiany są tylko po to, żebyś nie cierpiała z głodu, tak?

Zmarszczyła nos.

- Nie.

- Nie?

- Sah'li, one mi nic nie dają. Wciąż jestem głodna. W ten sposób po prostu smakuję.

Przełknął ślinę.

- I nic poza tym?

- Lubię to robić.

Zamknął powieki, nie mogąc dłużej patrzeć jej w oczy.

- Dlaczego...?

- Bo jesteś moim Wojownikiem.

Biorąc się w garść, otworzył oczy. Nawet nie zauważył, kiedy tak się do siebie zbliżyli. Drzewczyca zaciskała dłonie na jego przedramieniach, i wpatrywała się w niego, tak... Tak, jak kiedyś Annabeth.

Annabeth...

- Posłuchaj, ja... Mam dziewczynę.

- Niewolnicę? - Zapaliły jej się oczy.

- Nie, nie. - Pokręcił głową. - Jestem zakochany.

Wpatrywała się w niego nic nie rozumiejącym wzrokiem. Westchnął. To było zbyt pokręcone. Nie chciał tu trafić, nie chciał tu zostawać. Nie rozumiał dlaczego nikt jeszcze po niego nie wrócił, ani jak ma się stąd wydostać. A na dodatek teraz musiał wytłumaczyć komuś, od kogo dzieliły go ery, czym jest uczucie, które sprawiało, że siedział tu, a nie w domu.

- Jest taka dziewczyna Annabeth. Nie jest drzewczycą, jak ty, ani boginią, czy potworem, ale herosem, jak ja. Myślę o niej, gdy jej nie ma, oddałbym za nią życie, i chciałbym kiedyś mieć z nią dzieci. Wiem, że cierpi, dlatego, że tu jestem, a ona wie, że przeżyję, by kiedyś mogła przestać. Kocham ją i... - Dodał, widząc, że Drzewczyca wciąż nie do końca rozumie. - Jestem jej Wojownikiem.

Teraz zrozumiała. Odsunęła się od niego i krzyknęła:

- Nie! Jesteś moim Wojownikiem, nie jej! Jesteś mój, Sah'li!

- Drzewczyco, proszę ... - Spojrzał na nią błagalnie.

- Nie... nazywam...się...Drzewczyca! - Ostatni owoc, trzeci, który wciąż wisiał na Drzewie, pękł, a miąższ rozpryskał się po ścianach. Pięknie. Po prostu pięknie.

- A ja nie nazywam się Sahaili! - odkrzyknął. - Mam na imię Percy! Perseusz Jackson, mam siedemnaście lat, mieszkam na Manhattanie, mam dziewczynę Annabeth i NIE POWINIENEM TU BYĆ!

Drzewczyca spojrzała na niego ze złością.

- No i gdzie jest ta twoja Annabelle, ha? - Rozłożyła ramiona i rozejrzała się dookoła. - Gdzie? Bo ja jej nie widzę. Zamknąłeś Wrota Śmierci, a ona po ciebie nie wróciła.

Cofnął się zaskoczony.

- Skąd... Skąd ty o tym wiesz?

Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

- Cały Tartar wie! Wszyscy słyszeli klątwę Gai, i nie miej złudzeń, ona była o tobie. Tak bardzo wierzysz, że twoi... przyjaciele...

- Myślałem, że twój lud nie zna takiego słowa - powiedział oschle.

Obrzuciła go ostrym spojrzeniem.

- Nie zna. Mówisz, gdy śpisz. Głównie do Gai. Wciąż powtarzasz, że to twoi przyjaciele, że po ciebie wrócą. Zgadnij, co? Dziesięć mija długich lat, to są słowa przepowiedni. Spędzisz tu jeszcze trochę czasu. Zdążysz się zestarzeć, a twoja luba zdąży spisać cię na straty. Poznasz ból i cierpienie. - Z każdym słowem robiła krok w jego kierunku. - Krew zaleje całe twoje ciało, a w końcu dotknie twojej duszy. A potem tak zwariujesz, zrobisz się taki zły lub nieszczęśliwy, że twoja dusza pójdzie w piach. I twoi przyjaciele, gdy już przyjdą, zastaną kogoś innego.

W tamtej chwili czuł do niej jedynie pogardę. Co prawda, miał chwilę zwątpienia, i to więcej niż jedną, ale wtedy uświadomił sobie coś jeszcze.

- A więc dobrze - odparł hardo.

Cofnęła się zaskoczona.

- Co?

- To ja tu zostałem, ale to ja tak wybrałem. Żadne z nich tego nie chciało, praktycznie zmusiłem mojego przyjaciela, by mi pomógł to osiągnąć. To nie ich wina. I nawet jeśli im zajmie to dziesięciolecie, by mnie stąd wydostać, to to był mój wybór, a oni wcale nie muszą tego robić. Wiedziałem, na co się piszę. I zrobiłem to z powodów, których ty nie mogłabyś zrozumieć.

- Dla miłości.

- Tak, dla miłości.

Odwróciła się i zaczęła odchodzić. A gdy wtopiła się już w łodygę swojego drzewa, tak, że widać było już tylko jej usta, odezwała się po raz ostatni.

- W języku mojego ludu Sah'li znaczy "wybrany do życia". Może nie znamy słowa miłość, ale znamy uczucie.

Percy uniósł ostry kamień z ziemi i wyszedł z jaskini, akurat, gdy noc zmieniała się na dzień.

- Annabeth... Proszę, pośpiesz się.

*

Nie rozmawiał już z nimfą przez kolejną tercję. Tak właściwie, to nawet jej nie widział, do chwili, gdy pojawił się miecz.

Rzecz polegała na tym, że Orkan zawsze, zawsze do niego wracał. Ale gdy spędził już, wydawało mu się, ponad miesiąc w Tartarze, a on wciąż się nie pojawiał... No to nie wróżyło najlepiej.

Oczywiście doskonale pamiętał, to, że miecz utknął w lodowym gigancie, no ale na łaskę Hadesa, to nie był wystarczający powód, by zostawić go tu samego. Poza tym, gdzieś z tyłu jego głowy, czaiła się myśl, że przecież jego przyjaciele mogliby roztopić giganta, a wtedy miecz po prostu by do niego wrócił. Fakt, że tak się nie działo... Sprawiał tylko, że słowa Drzewczycy doprowadzały go do jeszcze większego szaleństwa.

Więc kiedy siedział przed Drzewem i wypatrywał zakwitnięcia, a on objawił się nagle na ziemi, miał ochotę krzyczeć z radości.

Tyle, że Orkan zainteresował także Drzewczycę.

Wynurzyła się z Drzewa, jak gdyby nigdy nic i dotknęła dłonią ostrza. Natychmiast tego pożałowała. Odskoczyła z sykiem, gdy jej dłoń zajęła się ogniem.

Jako syn Posejdona natychmiast przywołał wodę z strumyka by go zwalczyć, ale ten mały pożar zrobił swoje. Drzewczyca zdała się wybaczyć mu wszystkie okropne rzeczy, jakie jej wcześniej powiedział.

Szczerze mówiąc, nie był pewien, czy ma się z tego cieszyć.

Pochylił się nad mieczem, chcąc go zmniejszyć, kiedy chwyciła go za rękę i odciągnęła.

- Nie! Nie rób tego Sah'li!

Aha. Czyli wrócili do robienia z niego salami. Świetnie.

- Nie zrani mnie, nie bój się.

Znów wyciągnął ramię, ale ona uczepiła się go jak małpka i zaczęła energicznie potrząsać głową.

- Nie, nie, Sah'li. Sparzy cię!

Westchnął i przywołał do siebie strumień wody.

- Jeśli tak by się miało stać, to natychmiast się uleczę, okej?

Niechętnie, ale zgodziła się, a on kucnął, by dosięgnąć miecza.

Nie chciał mówić jej, że miecz nie mógł zrobić mu tego co jej z jednej prostej przyczyny : on był herosem, a ona no cóż ... Najwidoczniej potworem.

Potworem, który się w tobie zakochał, szepnął mu głosik z tyłu głowy.

Kiedy dotknął Orkana, nagle wszystko znalazło się na swoim miejscu. Uniósł go w górę, a woda zawrzała i poczuł, i to jak, że jest synem Posejdona, mimo wszystko.

Nimfa oglądała go z bacznym spojrzeniem.

- Co? - zapytał, czując się niemrawo.

- Jesteś synem Posejdona - powiedziała.

- Nie wiedziałaś?

Pokręciła głową.

- Wiedziałam, ale... ten miecz. Jestem potworem, prawda?

Zrobiło mu się sucho w ustach.

- Wiesz, to nie takie proste. Nie można się zdefiniować tylko na podstawie tego, jakiej...

- Nie. - Przerwała mu. Jej czarne oczy wpatrywały się w niego ponuro. - Nie trafiłam tu bez powodu. Ja jestem potworem, w pełni tego słowa znaczeniu.

Nie miał czasu się z nią kłócić, bo właśnie wtedy Drzewo do końca zakwitło i pojawił się pierwszy owoc. Żółty, bezkształtny... i brzydki.

Spojrzał pytająco na Drzewczycę.

- Wiedziałam, że nie będziesz miał wiele sił, więc są gorsze, żeby przyszło mnie potworów. Ale mimo wszystko...

Pokiwał głową i szybko zjadł "gruszkę". Może, jeśli będą mieli szczęście, to zapach się nie rozprzestrzeni i potwory nie przyjdą.

Mieli tylko połowę szczęścia.

Nie zjawiły się potwory, a potwór, ale Percy i tak był słaby. Szczerze wątpił, czy sobie poradzi z pomarańczowym czymś zmierzającym w jego stronę.

- Idź - rzekł do nimfy, a ona natychmiast wtopiła się w łodygę drzewa. Nie był pewien, czy to najlepszy pomysł, ale nie kłócił się. Potwory rzadko atakowały Drzewo, ale nie były też ludźmi i zerwanie owoców przychodziło im z trudem. Mogły poharatać co nieco, zanim dorwałyby się do tego, co naprawdę ich interesowało.

Wyszedł z jaskini.

To, z czym przyszło mu potem walczyć, nie było zwykłym potworem. Tak właściwie, to nawet nie wiedział, jak wygląda. Nie pamiętał walki. Pamiętał tylko, że siekał mieczem na prawo i lewo, aż w końcu trafił potwora i zabił.

Ale zrobił to za późno i potwór najpierw zranił jego.

I to by było tyle. Pokonawszy Kronosa, Hyperiona i każdego innego wielkiego bufona, po przejściu Tartaru tam i z powrotem, odrzuceniu nieśmiertelności, i rozkochaniu w sobie potwora, miał umrzeć, zgładzony przez wielką pomarańczową kanapkę. Odlot.

Poczuł, jak kamienie ryją mu po plecach. Ktoś ciągnął go po ziemi, i ten ktoś robił to wyjątkowo niezgrabnie.

Och, i co z tego. I tak zaraz miał się wykrwawić na śmierć. Nawet jeśli jakiś potwór ciągnął go, by potem zjeść jako poobiedni przysmak, to co? I tak będzie martwy na długo, zanim ten faktycznie się do tego zabierze.

Jęknął. Ktoś położył mu dłoń na brzuchu i poczuł palący ból.

-Krwawisz. Okej. Zaraz, czekaj.

Ktoś podetkał mu owoc pod nos.

- Jedz.

Och. Czyli to była ona.

- Posłuchaj, naprawdę, to mi chyba nie ...

- Zamknij się Glonomóżdżku. Wolisz słuchać mnie, czy siebie?

Otworzył oczy, a ona była tam.

Annabeth.

Klęczała u jego boku i teraz unosiła do pozycji siedzącej.

- Annabeth? - wyjąkał.

- Jedz ten przeklęty owoc! Musisz wyzdrowieć!

Jej twarz była pełna niepokoju, ale on mógł się tylko szczerzyć. Ugryzł owoc, i pomiędzy gryzieniem, zaczął mówić.

- Wróciłaś po mnie.

Uśmiech pojawił się na jej twarzy, gdy odgarniała mu włosy z twarzy.

- Oczywiście, że wróciłam. Poświęciłeś się, bym była bezpieczna. Musiałam.

Pokręcił głową i zaśmiał się.

- Nie, nie musiałaś! Tak jej powiedziałem, tej nimfie. Nie musiałaś, a jednak wróciłaś!

Wydawała się być... zakłopotana.

- Och - powiedziała. - Och. Słuchaj, ja nie jestem. Ja nie jestem...

Przyciągnął ją do siebie, nie dając jej dokończyć i pocałował. Gdyby był przytomniejszy, to zarejestrowałby, że dziewczyna smakuje, jak nektar, a nie jak cytryny, ale na jego nieszczęście, nie był.

Oderwała się od niego i pokręciła głową.

- Nie, słuchaj...

- Kocham cię. - Przerwał jej.

Znieruchomiała, a po chwili na jej twarzy pojawił się jeden, blady uśmiech.

- A ja kocham ciebie. A teraz słuchaj, idioto. - Dodała, brzmiąc całkowicie, jak Annabeth. - Dałeś się ciachnąć, więc teraz musimy cię naprawić. Chcę, żebyś się mnie skupił, okej. Myśl całym sobą tylko i wyłącznie o mnie, okej. Nie jesteśmy już w Tartarze, mieszkamy na Manhattanie i mamy mnóstwo, mnóstwo przyjaciół. A Gaja jest pokonana. Fajnie, nie?

- Okej. - Pokiwał głową. - Fajnie.

- A teraz... Skup się ... - Dotknęła palcem miejsca, tuż pod jego obojczykiem, w miejscu, które zwykle zakrywała zbroja. - Tutaj. Możesz to dla mnie zrobić.

- Okej.

- Okej.

A potem wepchnęła go do rzeki.

Zapłonął. Musiał płonąć, bo tak go bolało. Przestał istnieć, a zamiast niego istniał tylko ogień.

<i>Stała w drzwiach, piękna jak zawsze. Jej niegdyś krókie blond loki teraz sięgały do pasa. Miała na sobie pomarańczowy podkoszulek obozu i dżinsy, i choć postarzała się o dziesięć lat, to wyglądała dokładnie tak jak zapamiętał. Burzowe oczy. Ten sam uśmiech. Była.. Nieziemska.

- Percy... Bogowie, Percy...

Podbiegła do niego i rzuciła mu się w objęcia.

- Hej.

Ujęła jego twarz w dłonie.

- Nie widziałam cię dziesięć lat, a ty mówisz "hej"?

Zaśmiał się.

- Chcesz może, żebym powiedział "pa"

Przez sekundę wpatrywała się w niego, a potem wybuchnęła śmiechem.

- Nigdy więcej już mnie nie zostawiaj.

- Nie zostawię.

Wyraz miłości na jej twarzy zmienił się na zniecierpliwienie.

- Więc wyłaź w końcu z tej bogu winnej rzeki, Percy. Już!</i>

Opadł na suchą ziemię, a powietrze dostało mu się do płuc. Przekręcił głowę w lewo, a tam Drzewczyca leżała obok niego na kamieniach.

- Dzięki. - wymamrotał. - Za ocalenie mi życia.

Chwyciła go za dłoń, ale nie spojrzała na niego, więc po prostu zamknął oczy,

- Musiałam.

- I tak... Dziękuję.

Ścisnęła mu rękę, i po raz pierwszy jej dłoń, nie wydawała się być zimna.

- Kochałeś mnie.

- Tak właściwie to... - Chciał się podnieść, ale przytrzymała go za rękę.

- Nie. Leż. Nie otwieraj oczu.

Więc nie otwierał.

- Nazywałeś mnie Annabeth. I kochałeś mnie, na chwilę przed tym, kiedy mogłeś umrzeć. Może masz rację. Może oni po ciebie przyjdą. Twoja luba, Annabele, przyjdzie, a ja nie będę się kłócić, gdy znikniesz. Ale teraz jesteś tu ze mną. Jesteś moim Wojownikiem, moim Sah'li. Jesteś mój.

Może nie powinien był się zgadzać, ale skinął głową.

- Okej.

- Ale... musisz wiedzieć, że na imię mi jest Naya.

Podniósł się, a za nim podniosła się ona. Odgarnął włosy z jej twarzy, i spojrzał w czarne oczy, które nie mogły być burzowymi.

- To ładne imię, Nayo - powiedział.

- Bo to był ładny świat, Percy. Naprawdę ładny.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Melissa07
Zezowaty Cyklop
Zezowaty Cyklop



Dołączył: 07 Lip 2013
Posty: 162
Przeczytał: 7 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z Wielkiego Obłoku Maggalena
Płeć: Annabeth

PostWysłany: Czw 11:10, 22 Sie 2013    Temat postu:

Post usunięty

Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Melissa07 dnia Pią 12:22, 16 Lip 2021, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mosqua
Boy z hotelu Lotos
Boy z hotelu Lotos



Dołączył: 12 Kwi 2012
Posty: 330
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 15 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Annabeth

PostWysłany: Czw 14:33, 29 Sie 2013    Temat postu:

Fall out boy - Light em up

Rozdział VI

THALIA

WYROCZNIA BYŁA PO PROSTU WREDNĄ JĘDZĄ, stwierdziła Thalia.

- Słucham? - zapytała oburzona Rachel, jej rude rude zawijasy niebezpiecznie dygotały przy twarzy. - Coś ty powiedziała?

Córka Zeusa spojrzała na dziewczynę, z wyrazem politowania.

- Och, śmiertelniczka nie usłyszała? Więc powiem ci to jeszcze raz, tak, żebyś zrozumiała. - Thalia nachyliła się nad dziewczyną i wycedziła. - Wyrocznia...to wredna...jędza!

Rudowłosa warknęła i odepchnęła od siebie dziewczynę.

- JA jestem wyrocznią!

Thalia złapała równowagę, ale zamiast oddać, tak jak pewnie Ruda się spodziewała, przywołała na twarz słodki uśmiech i odparła głosem, jakim mówi się do małego dziecka.

- Więc widzisz do czego zmierzam, prawda?

Rachel aż się zachłysnęła.

- Ty...!

No dalej, myślała. Rzuć się na mnie. Pokaż co potrafisz.

Niefortunnie dla niej, a lepiej dla tej drugiej, pomiędzy nie wskoczyła Annabeth.

- Dziewczyny, proszę! Nie możecie się kłócić, nie teraz, gdy trzeba wszystko ustalić!

Rachel odwróciła się od niej, akurat gdy Thalia sięgała ręką do jej twarzy i spojrzała z bezsilnością na Annabeth.

- Ale tu nie ma niczego do ustalania, Annabeth! Już wam to powiedziałam!

Fakt, powiedziała. Całkiem dobitnie. I to kilka razy. Tyle, że Thalia nie miała ochoty jej słuchać. Nie teraz, nie kiedy postawiła wszystko na jednej szali

Wszystko zaczęło się od narady na Olimpie, w momencie, którym Zeus wypowiedział łamiące serca "nie". Nie, nie pójdziemy ratować Percy'ego. Nie, nie wyślemy nikogo z bogów do Tartaru. Nie, nie uczynimy go nieśmiertelnym, żeby nie zginął. Nie, nie pokażemy wam innego wejścia do Tartaru. Nie, nie wolno wam go ratować. Nie, nie, nie, nie i nie. Nie.

Annabeth przyjęła to dość dobrze, o ile za "dobrze" można uznać stanie w bezruchu i okazywanie zero emocji. Thalia, z drugiej strony, zachowała się całkowicie na odwrót. Zaczęła się drzeć i wygrażać bogom, co doprowadziło do tego, że została praktycznie wywleczona z Sali Tronowej, przy akompaniamencie swoich wrzasków.

Później, kiedy odnalazła Artemidę i resztę łowczyń, bogini delikatnie zasugerowała jej, że powinna wziąć sobie urlop od łowów. I choć nie powiedziała tego na głos, to Thalia wyczuła w jej głosie, że być może będzie on dłuższy... i trwalszy.

Bogini nie wiedziała już gdzie leży serce dziewczyny, ale jak Thalia miała jej wytłumaczyć, że nie jest zakochana w kuzynie, tylko po prostu boi się o tego idiotę? Nie mogła, po prostu nie mogła tak łatwo się poddać, jeśli nie z powodu przyjaźni, to z własnego honoru. Miała dług u syna Posejdona, o którym nie wiedział nikt, poza ich dwojgiem, i zamierzała ten dług spłacić.

Dlatego nie protestowała i po prostu przyjechała do obozu. Odszukała Annabeth i razem udały się do Wyroczni, by mieć jakiś punkt zaczepienia.

Ale Rachel szybko ostudziła ich zapał.

- Nie powinnyście były przychodzić - powiedziała tylko na ich widok, i powróciła do szkicowania.

Thalia musiała przyznać, że Ruda wyglądała okropnie, nawet gorzej, niż ona i Annabeth razem wzięte.

Miała na sobie pomarańczową koszulkę obozu, a do tego długą do kostek, kwiecistą spódnicę, która w żaden sposób nie pasowała do tego pierwszego. Długie, kręcone włosy dziewczyny napuszyły się jeszcze bardziej, niż zwykle, tworząc obraz stracha na wróble. A wory pod oczami i zmęczone spojrzenie mówiło tylko, że dziewczyna nie zaznała więcej snu, aniżeli one.

- Co to ma znaczyć?

Rachel tylko pokręciła głową.

- Proszę was, to nie jest dobry pomysł. Idźcie sobie.

Annabeth zrobiła krok naprzód.

- Ale Rachel, o co chodzi? Przyszłyśmy cię prosić o przepowiednię, albo może jakieś informacje. Nie zamierzamy się tachać na kolejną misję, naprawdę.

Ale nie o to chodziło.

Rachel zamknęła swój szkicownik i odłożyła go tak, żeby był poza ich zasięgiem, czego Thalia nie omieszkała się nie zauważyć.

- Annabeth, nie dam ci żadnej przepowiedni. Żadnej nie ma, nie odnośnie Percy'ego. Więc równie dobrze możesz już wyjść.

Ale córka Ateny nie dawała się tak łatwo zbyć.

- W takim razie pomóż nam w czym innym. Nie dawaj kolejnej przepowiedni, tylko pomóż rozwiązać tamtą.

Rachel wyglądała na przybitą.

- Nie ma innej przepowiedni. Nie ma żadnej przepowiedni.

- Co to ma niby znaczyć? - warknęła Thalia. - Na Olimpie wyrecytowałaś przepowiednię. Przy nas. - dodała, cedząc słowa.

Ruda tylko pokręciła głową.

- Nie, to nie była przepowiednia. Nie wiem co, ale... Przyszło do mnie, zanim Annabeth nas wezwała, więc ją wyrecytowałam. Ale to nie to samo. Nie należy jej ufać.

Annabeth osunęła się na krzesło, a w Thalię wstąpiła fala gniewu.

Nigdy nie przepadała za rudowłosą wyrocznią, ani za wyrocznią samą w sobie, jeśli o to chodzi. Przepowiednie przyprawiały ją o ból głowy, zwłaszcza ta jedna, szczególna przepowiednia. A jeśli chodziło o samą Rachel... Dziewczyna słyszała o niej z opowieści Annabeth i od razu wiedziała, co tak pociąga śmiertelniczkę w świecie bogów. I nie chodziło jej tu o pegazy ani o zdrowość umysłu. Ponadto Thalia zawsze gdzieś głęboko czuła, że Rachel ich wykorzystuje, będąc w świecie herosów, ale nie doznając ich tragizmu.

No więc nie, nie lubiła Rachel, i czy chodziło tu o jej charakter, o ten wściekle pomarańczowy kolor włosów, czy o cokolwiek innego, cała jej niechęć teraz spotęgowała się i znalazła ujście w słowach.

- Czyś ty zwariowała?! - krzyknęła, a jej głos odbił się echem po jaskini. - Zdajesz sobie sprawę, co właśnie zrobiłaś?! Zdajesz?!

Trzeba było przyznać Rachel, że spojrzała w jej oczy i nie spuszczała wzroku.

- To twoja "przepowiednia" sprawiła, że bogowie nie wyciągnęli Percy'ego z Tartaru! To twoja przepowiednia sprawiła, że zaczęli myśleć, że jest dla nich jakimś zagrożeniem! To twoja przepowiednia pogrążyła szansę uratowania go i skazała na życie w Tartarze! A ty ... nam mówisz... - dziewczyna praktycznie wypluwała z siebie słowa - że nie jest do końca przepowiednią i NIE NALEŻY JEJ UFAĆ?!

Jej głos brzmiał pod koniec może odrobinę zbyt histerycznie, ale nic nie mogła poradzić. Była wściekła.

Rachel cofnęła się pod ścianę, wyraźnie przerażona, ale uniosła brodę, i chociaż cała się trzęsła, odparła hardo.

- Duch Delf...

- Czy wiedziałaś? - przerwała jej. - Czy kiedy stałaś przed Olimpijczykami i mówiłaś, że Percy im zagraża, wiedziałaś?

Cisza była wystarczająco odpowiedzią.

Thalia jęknęła i uderzyła plecami w ścianę.

- Nie no, ja nie mogę... Argh...! - Walnęła pięścią w jaskinię, aż pojawiło się pęknięcie.

- Tak chciała wyrocznia.

No i wtedy Thalii już całkowicie puściły nerwy i wydała swoje oświadczenie na temat wyroczni, ale nie użyła po prostu słowa "jędza". Gdyby Annabeth była bardziej przytomniejsza, to dałaby jej półgodzinny wykład na temat złego słownictwa, ale nie była, więc Thalia rozkoszowała się swoim wulgaryzmem w pełni.

Podwójnie.

- Rachel, nie możesz się tak wymigać! - zapłakała Annabeth. - Mów, co wiesz, bo przysięgam, że jeżeli nie Thalia, to ja sama zaciągnę cię przed bogów. A ty nie masz wśród nich rodzica!

Thalia spojrzała z podziwem na teraz już starszą przyjaciółkę. Ona i Ruda miały być w dobrych stosunkach, ale jak szło co do czego, to Annabeth miała priorytety poukładane w głowie we właściwej kolejności.

- Okej! - Rachel uniosła do góry dłonie. - Powiem wam co wiem, ale jest tego mało.

Thalia odsunęła się od Annabeth, by dać jej znać, że nie zamierza zaatakować wyroczni i oparła się o ścianę.

- Mów.

Rachel spiorunowała ją wzrokiem.

- Proszę - dodała Annabeth.

Ruda wciąż nie wyglądała na zadowoloną, ale Thalia nie zamierzała jej prosić, nie po tym co zrobiła. Więc dziewczyna po prostu westchnęła i usiadła na jednym z licznych krzeseł.

- To nie tak, że ja chciałam, żeby Percy musiał tam cierpieć. Naprawdę. Po prostu te słowa do mnie przyszły, i pomimo tego, że je zapamiętałam, co rzadko się zdarza, to myślałam, że jest wszystko w porządku. Ale im dłużej słuchałam narady na Olimpie, tym dłużej wiedziałam już, że coś z nią jest nie tak.

- Ale i tak ją wyrecytowałaś - powiedziała zimno Thalia.

Spojrzała na nie błagalnie.

- Musiałam.

- Musiałaś? - prychnęła córka Zeusa. - Ktoś ci przystawił miecz do gardła, że musiałaś?

- Klątwa...

- A więc teraz to klątwa?

- Ja też tak pomyślałam - wtrąciła się Annabeth.

- Huh?

- Gdy pierwszy raz ją usłyszałam - wyjaśniła. - Pomyślałam, że to jakaś klątwa Gai. Coś w rodzaju tej, którą Hades stworzył dla ducha Wyroczni.

Rachel zaczęła kiwać głową trochę zbyt entuzjastycznie, jak na gust Thalii.

- Dokładnie! A ta klątwa bardzo jest podobna do przepowiedni, może za bardzo, więc nie musi się do końca sprawdzić, w każdym calu. Ale myślę, że... w większości będzie wierna przyszłości.

Thalie zmrużyła oczy, ale Annabeth już zaczęła główkować.

- No dobrze, ale która jej część. Bo bogowie myślą...

- Bogowie musieli ją usłyszeć - przerwała jej Rachel. - To wiem na pewno, i tego nie żałuję. Nawet jeśli to nieprawda, to oni musieli to usłyszeć. To jest ważne. To ma wpływ na ich decyzję i losy Olimpu. Bez tego przyszłość zmieniłaby swój bieg. Przepowiednia - Przepowiednia Siedmiorga - by się nie spełniła, a Gaja mogłaby zawładnąć światem.

Thalia wciąż miała mnóstwo pytań, ale Annabeth już kierowała się do wyjścia.

- Okej. Chodźmy. To by było chyba na tyle, więc jeśli...

- Czekaj - przerwała jej.

Wpatrywała się intensywnie w twarz Rudej. W jej oczach czaił się strach, tak jak gdzieś w tej grocie czaiła się tajemnica i niewypowiedziane słowa. I choć Thalia wiedziała, że wyrocznia obozu skrywa jeszcze wiele sekretów, których teraz z niej nie wyciśnie, to najwyraźniej była jeszcze jedna informacja, która, aż cisnęła się na język Rudej.

- Jest więcej.

Annabeth spojrzała pytająco na Rachel.

- Rachel?

Dziewczyna wyglądała niepewnie i słabo, a do Thalia po raz pierwszy dotarło, jak bardzo była krucha. Dzierżyła wiele tajemnic, zbyt wiele, a wiedza już zaczęła ją przygniatać.

Rachel spojrzała na własny szkic, wiszący na ścianie. Przedstawiał chłopaka, a przede wszystkim jego twarz. Ogarniętą w szale walki twarz.

Thalia dobrze ją pamiętała z poprzedniego lata.

- On jest bardzo, bardzo silny Annabeth. Nie jestem herosem, ale wiem, że on pewnie jest największym z was. - Wyrocznia posmutniała. - Ale to jeden heros. Wiem, że chcesz go uratować, wierz mi, sama mam ochotę. Ale tak długo, jak on pozostaje poza naszym zasięgiem, tak długo, jak nie jest u naszego boku, Gai nie ma także. Ona czeka na niego. Klątwa wcale nie musi mieć na myśli, że on ją przebudzi, tylko...

- Tylko co?

- Tylko, że kiedy on wróci, ona także. Więc przemyśl to, czy naprawdę wolno ci biec mu na ratunek, a jeśli tak, to ile czasu dasz ludziom na życie w spokoju. Percy wiedział na co się pisze. I nawet jeśli nas znienawidzi, to czy warto?

Ruda usiadła z powrotem przy biurku i wyjęła szkicownik.

Thalia spojrzała na otępiałą przyjaciółkę, po czym położyła jej dłoń na ramieniu i łagodnie wyprowadziła z jaskini. A kiedy już były na zewnątrz i zmierzały z powrotem do Obozu, oglądnęła się za siebie jeden raz.

Wyrocznia była wredną jędzą. A jej jędzowatość polegała na tym, że za dużo wiedziała.

*

Thalia w końcu dostała niezbity dowód na to, że półbogowie byli znacznie, znacznie głupsi od Łowczyń.

Najwyraźniej szykowała się bitwa z Rzymianami, o której nikt, nikt, nawet dzieci Ateny, nie raczył jej powiadomić.

Okazywało się, że Rzymianom krew uderzyła do głowy i postanowili wyruszyć na Obóz Herosów. Wyglądało na to, że jej przyjaciele wcale nie będą mogli odetchnąć, bo ponoć armię zlokalizowano dwie godziny drogi stąd, a najwyraźniej nazajutrz miał rozpocząć się atak.

Cały Obóz był niby przygotowany. Młodszych i niekompetentnych jeszcze obozowiczów wysłano do domów, o ile nie byli zbyt potężni. Reszta została i szkoliła się.

W sumie była ich sto dwadzieścia, w tym czterdziestka naprawdę wprawnych i potrafiących skopać tyłki herosów. Dziewczyna zauważyła, że jeśli ktoś przeżył bitwę o Olimp zeszłego lata, to zaliczał się już tylko do tej drugiej kategorii. Innej możliwości nie było.

I choć Thalia wierzyła w siłę ludzi, w granicę obozu i tak dalej, to naprawdę, szansę, żeby cokolwiek wyszło dobrego z tej bitwy, były znikome.

- Przecież mamy złote runo, strzegące granicy! Smoka Peleusa! I bogowie nie pozwolą dać nam się wytłuc. - Próbował uspokoić wszystkich Travis Stoll. - Dajcie spokój! Rzymianie nas nie pokonają! To idioci!

Siedzący obok niego Jason chrząknął, a chłopak dopiero teraz zdał sobie sprawę z jego obecności.

- Wybacz, stary. Ale wiesz...

- Myśleliście, że zniszczenie tronu odgoniło Kronosa! -wtrącił się jego brat; Thalia nigdy nie mogła zapamiętać jego imienia. - Serio?

Jason wyraźnie zamierzał się kłócić, ale Annabeth szybko zakończyła dyskusję.

- Akurat zniszczenie tronu bardzo osłabia jego właściciela, Connor. - Uniosła brwi. - Dlatego broniliśmy wejścia na Olimp w lecie.

- Och.

Obydwaj bracia osunęli się w krzesła, a zebrani zaśmiali się. Thalia jedna pozostała poważna.

- Pomimo, że bardzo doceniam waszą wiarę w nasz obóz, - Chejron uśmiechnął się do swoich podopiecznych - to jeszcze nigdy nie zaatakowali nas wrodzy półbogowie. Nie wiemy, jak zachowają się granice. To nie potwory, ale nie są też sprzymierzeńcami. Może być z tym różnie.

- A barierę można przełamać - wtrąciła się Annabeth.

Chejron pokiwał głową.

- Owszem, istnieje taka możliwość.

Stary Centaur po raz pierwszy wyglądał adekwatnie do swojego wieku. Zmarszczki na twarzy pogłębiły się, a oczy, jakby zapadły się w sobie. Najwyraźniej strata Percy'ego dotknęła go bardziej, niż sądziła.

Natychmiast poczuła wyrzuty sumienia. Oczywiście, że go to dotknęło. Przecież chłopak był jednym z jego ulubionych podopiecznych!

- Chejronie, - odezwała się łagodnie. - Łowczynie przybędą na pomoc, obiecuję.

Centaur uśmiechnął się do niej, ale w jego oczach wciąż tkwiło to zmartwienie, którego nie dało się wymazać. Wymienił pośpieszne spojrzenie z Annabeth, a Łowczyni poczuła lekką irytację. Nienawidziła, kiedy to robili.

- Nie chodzi o to, żebyśmy wygrali z nimi bitwę, - Annabeth powiedziała - tylko o to, żeby do żadnej bitwy nie doszło.

- To znaczy?

Annabeth wskazała na tę dwójkę Rzymian, co byli na Olimpie.

- Hazel i Frank najlepiej wam to wytłumaczą.

Azjata, o twarzy niemowlaka, odchrząknął i zabrał głos.

- Powinniśmy zawrzeć sojusz pomiędzy obozami. Rzymianie zostali zaatakowani i Reyna, pretor obozu, musi odpowiedzieć na atak, bo najzwyczajniej nie ma wyboru. Ale wiemy na pewno, że jej jej przeciwna.

- W takim razie w czym problem? - zapytała Thalia.

Ciemnoskóra dziewczyna przyłączyła się do rozmowy.

- W Octavianie. To legatariusz po Apollinie, ale liczy się w obozie, bo odczytuje przepowiednie, i ma koneksje. Nienawidzi was, i podjużdża ludzi, bo chce władzy dla siebie.

- Chwila - wtrąciła się Clarisse. - Kto to jest legatariusz i dlaczego się liczy?

Dziewczyna, chyba nazywała się Hazel, poruszyła się nerwowo.

- To potomek półbogów. Octawian nie ma boga za rodzica, tylko za prapradziadka, albo jeszcze dalej. Jego rodzina żyje w Nowym Rzymie od ponad stulecia, i jest bardzo wpływowa. A Octavian jest mówcą. Włada słowami w taki sposób, że jest w stanie przeciągnąć wiele osób na swoją stronę.

W pokoju zapanowała cisza, a Thalia nie mogła nie zauważyć, że większość ludzi zdaje się być... nieprzekonana.

Clarisse pochyliła się nad stołem i wlepiła wzrok w Hazel.

- Walczy?

- To znaczy?

- Czy potrafi się bić?

Hazel wymieniła spojrzenia z Frankiem.

- No... Przeszedł szkolenie, ale raczej... kiepsko. Od tego ma swoich ludzi.

Thalia zamknęła oczy. No pięknie. Teraz nikt nie weźmie Rzymian na poważnie.

Clarisse parsknęła śmiechem, a parę osób jej wtórowało.

- W takim razie to praktycznie śmiertelnik z niewyparzoną gębą! Może u was liczą się pokolenia, prawa i jakieś koneksje, ale my za wyznacznik bierzemy umiejętności.

Thalia złapała zrozpaczone spojrzenie Annabeth. Wszystko szło w złym kierunku. Przy takim nastawieniu, pojutrze rano połowa obozu będzie wybita.

- Jesteśmy Rzymianami - zabrał głos jej młodszy brat, po raz pierwszy od rozpoczęcia narady. - Trzymamy się zasad, jesteśmy surowi i podążamy za honorem i legionem. Jesteśmy zdyscyplinowani. Jeśli otrzymamy rozkaz, to wybijemy wszystkich wrogów co do jednego.

Clarisse przyjęła to za osobistą obrazę. Niedobrze.

Wstała, a za nią wstał Jason, choć jakaś dziewczyna rozpaczliwie ciągnęła go za ramię, by usiadł z powrotem. Piper.

- Jason, proszę cię, nie rób niczego...

- Myślisz, że dalibyście radę nas pokonać? Takie łatwo to nie będzie, leszczu!

Okej, miała już tego dosyć.

- Przestańcie! – krzyknęła, a zebrani spojrzeli na nią zaskoczeni. – Ktoś teraz siedzi w Tartarze, żeby dać nam czas! Być może w tej chwili walczy na śmierć i życie! A wy kłócicie się, jak jakieś dzieci!

Obeszła wszystkich ostrym spojrzeniem.

- Weźcie się w garść, ludzie! Bo ktoś się za was poświęcił, i na gniew Posejdona, uszanujcie to, i zróbcie co w waszej mocy, by wykorzystać czas, jaki wam podarował! Zmarnowanie tego… byłoby, jak wrzucanie go do Tartaru własnoręcznie.

Nie mogąc dłużej wytrzymać, wstała i wyszła, pozostawiając za sobą pełną poczucia winy ciszę.

**

Artemida nie byłaby zadowolona, gdyby ją teraz zobaczyła.

Nie wszystko dałoby się wyjaśnić. Bogini Łowów mogła i tolerować chłopaka, ale na pewno nie pochwaliłaby załamania dziewczyny.

Thalia spojrzała na falę, obmywającą brzeg plaży i poczuła się jeszcze gorzej.

- Thalia, po prostu spróbuj. To kwestia mniejszego zła. Wybierz mniejsze zło.

Kurczę, dwa lata temu by się tak nie rozkleiła. Ani rok temu, jeśli o to chodzi. Ale stety, albo niestety, przywiązała się do kuzyna, i nagłe jego zniknięcie, sprawiło, że cała jej praca nad sobą, stała się nieefektywna.

- Moje dziecko.

Obróciła się gwałtownie, uprzednio o mało nie dostając ataku serca.

Stary Centaur stał nad nią, rzucając wielki cień na plażę. Patrzył się na nią z pobłażliwym uśmiechem, i nie pierwszy raz przeszło jej przez myśl, że musiał mieć z nimi wszystkimi wiele kłopotów. Zbyt wiele kłopotów.

O czym myślał?

- Jesteście do siebie bardzo podobni.

Ukryła uśmiech. Centaur, jak nikt, był w stanie przejrzeć jej głowę.

- Czasami tego żałuję.

Nie odpowiedział jej na to, tylko zwiesił głowę w zadumie.

Wlepiła wzrok w piasek i nagle uświadomiła sobie powód wizyty centaura.

- Ustalili coś? - zapytała.

Pokiwał głową.

- Mają zamiar udać się do Rzymian w małej grupie i będą próbowali pertraktować.

Zerwała się z piasku.

- CO?

- Masz być jednym z członków grupy.

Wybałuszyła oczy.

- Że co? Wybacz Chejronie, ale to skrajna głupota! To jest pakowanie się w paszczę lwa! Rzymianie zapewne będą próbowali nas zabić w chwili, której przekroczymy próg ich obozu!

- Zapewne tak - zgodził się z nią mężczyzna. - Dlatego nie wysyłamy pierwszych, lepszych ludzi. Idzie Annabeth...

- Żeby przemówić im do rozumu...

- Clarisse...

- Żeby w razie czego skopać parę tyłków...

- Frank z Hazel.

Pokiwała głową.

- No i ty z Jasonem oraz Leo i Piper.

Zmarszczyła brwi.

- Przecież Leo podpalił ich obóz...

- I będzie błagał na kolanach o wybaczenie, tak.

Oczy Chejrona spochmurniały, jakby nie podobał mu się pomysł Greka na kolanach przed Rzymianinem, a Thalia nie mogła się bardziej zgadzać.

Czuła niechęć do Rzymian, tak samo, jak oni do Greków. Jedynym powodem, dla którego, odsuwała ją na bok, był fakt, że jej młodszy braciszek był z Rzymu.

Nie mogła go nienawidzić.

- A ja? Nie jestem jedną z Siedmiu, i nie reprezentuje obozu, jak Clarisse.

W oczach Chejrona czaił się blysk.

- Owszem, ale sądzę, że twoja obecność jest kluczowa. Ty i Jason, jako rodzeństwo, stanowicie znakomity przykład tego, że pomiędzy Grekami i Rzymianami nie musi żarzyć się nienawiść. Musimy pokazać się Rzymianom jako ich starsi braci, a wy... no cóż, jesteście prawdziwym urzeczywistnieniem tej metafory.

Nie była tego taka pewna, ale zgodziła się.

- Idź się przespać dziecko. Wyruszacie jutro o świcie. Musisz być w pełni sił.

Nie dyskutowała z centaurem, ale miała przeczucie, że tej nocy nie zazna w ogóle snu.

***

Spadała w dół.

Morze robiło się coraz większe i większe z każdą sekundą, a ona nie była w stanie zwolnić.

- Dasz radę Thalia! Po prostu się unoś!

Rozpaczliwie próbowała zwolnić, ale tempo spadania było zbyt szybkie. Zaraz miała się zderzyć z taflą wody.

- Thalia!

Biedne dziecko. Nie jest bezpieczne ani w powietrzu, ani w wodzie, ani na ziemi.

W desperacji zaczęła machać rękoma.

Zostało ci już miejsce tylko w Podziemiu.


Uderzyła w wodę i jej ciało ogarnął ból.



- Thalia...

Otworzyła oczy.

Jason, leżący na łóżku obok, właśnie zakrywał sobie głowę poduszką.

- Co jest? - szepnęła.

- Ktoś puka - jęknął.

Zerwała się z łóżka i spojrzała na zegarek. Druga nad ranem. Chwiejnie podeszła do drzwi.

W progu stała Annabeth.

- Hej. Możemy... możemy pogadać?

Obejrzała się przez ramię. Jej brat najwyraźniej znów zasnął. Poduszka spadła mu na podłogę, a na twarzy odcisnął mu się czerwony ślad.

Wyszła na zewnątrz, zamykając za sobą drzwi.

Córka Ateny spoglądała na nią niepewnie. Ubrana była w krótkie szorty i długi podkoszulek, który z pewnością nie należał do niej. Thalia powstrzymała się od uniesienia brwi, dostrzegając, że dziewczyna trzęsie się z zimna.

- Nie tutaj.

- Gdzie?

Kątem oka zerknęła na domek obok.

- Chodź. Może wykradniemy ci bluzę, pasującą do tego podkoszulka.

Chwyciła dłoń przyjaciółki i na bosaka, zbiegła ze schodów. Pochylając się, przemknęły przez trawę i wbiegły na ganek domku obok.

- Myślisz, że...? - Annabeth nie dokończyła.

Prychnęła.

- Nikt nas nie przyłapie. Poza tym co, jak co, ale ty chyba masz największe prawo, do przebywania w domku swojego chłopaka.

Pchnęła drzwi i wepchnęła do środka dziewczynę.

Kiedy już znalazły się wewnątrz, pierwszą rzecz jaką zauważyła, było to, że jedno łóżku wyglądało, jakby ktoś niedawno w nim spał.

Spojrzała pytająco na dziewczynę.

- Wczoraj. Po naradzie na Olimpie.

Czyli jednak załamała się. Ale nie tak jak ona, publicznie, robiąc scenę, tylko w samotności, we wnętrzu małego domku.

Poprowadziła dziewczynę na łóżku i razem usiadły.

- Hej. - Zmarszczyła brwi. - Gdzie się podział róg byczewska?

Annabeth sięgnęła do poduszki, za którą kryły się dwie rozłupane części.

Poczuła złość.

- Kto to zrobił?

Annabeth wzruszyła ramionami.

- Nie mam pojęcia. Tak je znalazłam.

Thalia wzięła do ręki dwie części i próbowała je połączyć. Ale nie pasowały do siebie.

- Hej, skąd ta mina? Ten róg był ważny dla Percy'ego, ale...

Odłożyła kawałki z powrotem pod poduszkę.

- Nie chodzi o róg. Po prostu... To wszystko wywołało na mnie większy efekt, niż myślałam.

Uniosła wzrok i napotkała uważne spojrzenie burzowych oczu. Zalało ją poczucie winy.

- Bogowie, Annabeth, tak bardzo cię przepraszam. Urządzam jakiejś cyrki i tak dalej, a w ogóle nie pomyślałam o tym jak ty możesz się czuć.

Dziewczyna uśmiechnęła się smutno i pokręciła głową. Chwyciła ją za dłoń i uścisnęła mocno.

- Nieprawda. Martwisz się, bo Percy był twoim przyjacielem. Żal nie jest zarezerwowany tylko dla mnie. Przyszłam do ciebie, bo chciałam się wypłakać, ale... może to ty musisz się wypłakać.

Pokręciła szybko głową.

- Nie, no co ty. Jestem tu dla ciebie Annabeth, jeśli chcesz, to możesz...

Blondynka przyciągnęła ją do siebie i zamknęła w mocnym uścisku.

- A ja jestem tu dla ciebie. Innej szansy już nie dostaniesz, a mnie będą pocieszać, aż nie będę w stanie znieść ich widoku.

Cholera, dziewczyna była zbyt mądra. I choć Thalia, czuła się idiotycznie na samą myśl by płakać za chłopakiem, przy jego dziewczynie, to wiedziała, że im dłużej będzie się w sobie zamykać, tym będzie z nią jeszcze gorzej.

- Byłam na siebie zła. Z powodu przepowiedni. Zdałam sobie sprawę, że byłam zwykłym tchórzem, uciekając przed nią.

- Thalia...

- A potem był pewien incydent z Artemidą. Nic wielkiego, ale ona chciała, żebym poszła z nią na pewne polowanie, a ja nie mogłam, bo się bałam.

Annabeth uniosła brwi.

- Ty? Bałaś się czegoś?

Przełknęła ślinę.

- Mam lęk wysokości.

Annabeth cofnęła, zaskoczona.

- Co?

- Percy dowiedział się przez przypadek, ale obiecał, że nikomu nie powie. W każdym razie...Trafiłam do Nowego Jorku na parę godzin i spotkałam się z Percy'm. I on... no porozmawiał ze mną, i przekonał mnie, że przepowiednia nie była moim obowiązkiem. Że nie byłam tchórzem.

- Bo nie byłaś.

- A potem próbował mi pomóc. Wymyślił sztuczkę, która miała zwalczyć we mnie strach, no i... Przez chwilę zadziałało. Stałam się silniejsza. On ... naprawdę mi pomógł, na wiele sposób. A teraz, gdy odszedł...

- Czujesz się, jakby cała siła cię opuściła - dokończyła za nią Annabeth.

Pokiwała głową, i obie dziewczyny zamilkły.

Annabeth wyjęła kawałki rogu zza poduszki, po czym kładąc je na szafkę obok, ułożyła na niej głowę. Thalia przykryła ją kołdrą i zaraz powróciło do niej wspomnienie sprzed lat, gdy zwykła robić to co noc.

- Dlaczego ty nie płaczesz? - zapytała się niepewnie.

Ale córka Ateny nie wyglądała na pogniewaną.

- Byłam przekonana, że to tylko kwestia czasu, wiesz? Że wystarczy nawrzeszczeć na parę bogów, a oni wyciągną mojego chłopaka ... z stamtąd ... urwała na chwilę, ale zaraz kontynuowała. - A nawet jeśli nie, to miałam plan.

- Atena zawsze ma plan - wtórowała jej.

- Właśnie. Miałam zamiar wrócić tam i własnoręcznie go wywlec. Ale nigdy, nigdy nie pomyślałam, że nie będzie mi wolno.

Prychnęła.

- Byłam gotowa stawić czoła potworom, bogom, tytanom, ale nie przypuszczałam, że na drodze stanie mi świat. Że będę musiała wybrać, tak jak...

- Tak, jak Percy?

Zeszła z łózka i kucnęła przed leżącą dziewczyną. Widziała łzy w jej oczach, ale pozwoliła im płynąc.

- Zamknij oczy - szepnęła.

Annabeth posłuchała jej, ale Thalia wiedziała, że to nie jest magiczne lekarstwo na wszystkie problemy.

- To niesprawiedliwe - wyszeptała z zamkniętymi powiekami. - To miała być tylko kwestia czasu i paru potworów. Miałam być gotowa poświęcić swoje życie, a nie życie całego świata. A ostrzegały mnie. Mojry, Grajki, teraz Rachel. Myślałam, że jestem od nich wszystkich mądrzejsza.

Przestała mówić, a uścisk dłoni na poduszce zelżał.

Thalia wpatrywało się z napięciem w przyjaciółkę, nie wiedząc, jak ma ją pocieszyć.

Wyciągnęła dłoń i poprawiła, spadające na twarz dziewczyny, włosy.

- Bo to jest tylko kwestia czasu, Ann. Tylko to trochę więcej czasu, niż myślałyśmy.

Ale córka Ateny już spała.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Melissa07
Zezowaty Cyklop
Zezowaty Cyklop



Dołączył: 07 Lip 2013
Posty: 162
Przeczytał: 7 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Z Wielkiego Obłoku Maggalena
Płeć: Annabeth

PostWysłany: Wto 19:38, 03 Wrz 2013    Temat postu:

Post usunięty

Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Melissa07 dnia Pią 12:23, 16 Lip 2021, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mosqua
Boy z hotelu Lotos
Boy z hotelu Lotos



Dołączył: 12 Kwi 2012
Posty: 330
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 15 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Annabeth

PostWysłany: Śro 19:43, 04 Wrz 2013    Temat postu:

Dla zainteresowanych.
Przestaję publikować tu Inferno Interny. Mam za dużo zabawy z zaznaczaniem, wklejaniem i edytowaniem tu tekstu, na znikomą liczbę czytających.
Jeśli znajdzie się ktoś, kto chce czytać, to odsyłam tutaj:
[link widoczny dla zalogowanych]
To tyle.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Mosqua dnia Śro 20:08, 04 Wrz 2013, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
electra
Boy z hotelu Lotos
Boy z hotelu Lotos



Dołączył: 18 Paź 2012
Posty: 303
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 1/5
Skąd: z nad morza <3
Płeć: Annabeth

PostWysłany: Nie 17:32, 17 Lis 2013    Temat postu:

To tyle... Sad Zrobiło mi się smutno że nikt nie komentował. To opowiadanie jest świetne tak jak AiO. Czytam na tamtej stronie i z niecierpliwością czekam na dalsze części.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Anilak
Aresowa skarpeta
Aresowa skarpeta



Dołączył: 22 Lis 2013
Posty: 3
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pią 17:19, 22 Lis 2013    Temat postu:

Nieeee! Czemu! Proszę pisz dalej

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mosqua
Boy z hotelu Lotos
Boy z hotelu Lotos



Dołączył: 12 Kwi 2012
Posty: 330
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 15 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Annabeth

PostWysłany: Wto 23:39, 31 Gru 2013    Temat postu:

"- Boże, już myślałam, że chcesz rozbić tą butelkę.

- No co ty?! To broń, jesteśmy w ciemnych zakamarkach Wisły, Kazimierza i Podgórza..."


Nareszcie. NARESZCIE! Wychodzimy z tego piekielnego Tartaru. Jeśli nie przebrniecie przez ten rozdział, to wiedzcie, że jest on ostatni z serii "przed". Następny jest już "teraz".

No i ...

Oj, nie chcę mi się wymyślać życzeń (see that girl, dancing queen...)

2014.

CZYTAĆ!

(i podziwiać...)

soundtrack: RMF FM (radio młodych frajerów) i Frozen (to dla tych drugich)

:)


Rozdział X

PERCY

POTWORY TO BYŁY SZUMOWINY, ale, jak przekonywał się Percy z każdą sekundą, przydatne szumowiny. Wbrew jego obawom rzeczywiście udało im się oddalić od czarnej dziury. Co więcej, w końcu całkowicie zniknęła z zasięgu jego wzroku i był już b tylko jeden krok od głośnego westchnięcia z ulgi.

Bo jeszcze pozostawał inny problem. Był w swoistej pułapce, w sytuacji bez wyjścia. Musiał podążać za potworami, a nawet gdyby zmienił zdanie (co już nie raz przewinęło mu się przez myśl), innej drogi nie było, bo gdy tylko sięgał wzrokiem dookoła, zalewała go fala piasku.

Pustynia. Znowu.

Jedynym pozytywnym aspektem było to, że do niekończącego się kopca, piasku w ustach, uszach i w każdym możliwym miejscu nie dołączył upał. Percy co prawda czuł na sobie promienie słońca, pozującego dostojnie na pomarańczowym niebie, ale nie bił z niego żar. Teraz ch łopak mógł śmiało umierać z pragnienia i z wycieńczenia, nie musząc obawiać się, że temperatura skróci tą rozkoszną udrękę.

A mówiąc o udręce, skojarzył Percy, jak to się działo, że wciąż pozostawał niezauważony?

Pięć potworów, monstrów wręcz, szło jakieś dziesięć metrów przed nimi, ciągle na siebie powarkując i rycząc, od czasu do czasu wydając z siebie zawodzenie (winił piekielnego ogara), ale i tak nie dostrzegało herosa za nimi, proszącego się wręcz o zjedzenie.

Percy rozważał na początku chowanie się, choć nie miał zielonego pojęcia, jak miałby to zrobić, ale szybko odrzucił pomysł. Wkroczenie na pustynie, która dosłownie wyrosła spod ich stóp, bez żadnego końca, początku czy punktu wyjścia, bezsprzecznie zamykała jakąkolwiek dyskusję - tu nie było gdzie się schować. Percy teraz mógł tylko liczyć na własne szczęście, piasek dookoła i może trochę arogancji ze strony potworów.

O wilku mowa. Nastąpił zwrot akcji.

- ARHGH!

Percy szybko poderwał głowę, akurat w porę, by zdążyć uchylić się przed lecącą w niego, a wręcz na niego, drakainę. Rzucił się w bok i wylądował twarzą w piasku, a chwilę później poczuł, jak podłoże pod nim zafalowało.

- Bogowie - jęknął, wypluwając z ust natrętne ziarenka, i rozwarł jedną powiekę, pod którą, na szczęście, jeszcze nie dostał się piasek.

Potwór - potworzyca, będąc bardziej dokładnym - nie wyglądał na zbyt zadowolonego. I Percy nie do końca się temu dziwił. Drakaina, ohydna w swoim całym jestestwie, teraz nie ośmieliłaby się nawet pokazać wśród swoich pobratymców. Jej czirliderski uniform był już cały poszarpany, brudny i klejący, a uniformem zwał się już chyba tylko dla samej zasady.

- Dlaczego to zawsze musiały być czirliderki?

Drakaina obróciła się gwałtownie w jego stronę i chłopak zamarł. Czarne kudły, wijące się dookoła rozeźlonego pyska, natapirowały się, tworząc obraz stracha na wróble. Metalowa noga była pełna wgnieceń i porysowań, a z kolei ta druga, kopytna, wykręciła się pod dziwnym kątem. Drakaina, nie zważając na to wszystko, zasyczała i zaczęła się przesuwać do przodu, prosto w jego stronę.

Nie śmiał nawet wziąć oddechu. Wpatrywał się przerażony w stojącego nad nim potwora i kiedy myślał już, że drakaina, cały czas patrząca mu w oczy, postanowi go wypatroszyć, albo jeszcze lepiej, zawołać Minotaura, "kobieta" warknęła, przeszła nad nim i zaczęła się wydzierać.

- JAK ŚMIAŁEŚ! JAK ŚMIAŁEŚ, TY WIELKIE, BEZMYŚLNE CIELSKO!

Bazując po minach pozostałych, zwyzywała właśnie piekielnego ogara, który ewidentnie poczuł się urażony. Dwa potwory rzuciły się na siebie, a zaraz dołączyła do nich reszta. Dookoła unosił się pył, kurz i ... bogowie, czy to właśnie przeleciała nad nim ludzka ręka?

- Cholera - mruknął i zerwał się z ziemi.

Rozważał przez chwilę, czy nie dołączyć się do walki, w końcu potwory były chyba trochę zdekoncentrowane, ale, jak się okazało, nie musiał wcale dokonywać żadnego wyboru, Poczuł, jak piasek pod nim faluje, a następnie pył otaczający potwory opadł na ziemię. Kiedy zamrugał, potworów już nie było.

- Co do...?

- Nie ma mnie jeden dzień, a ty już zaczynasz przeklinać?

Obrócił się gwałtownie, wnosząc miecz. I gdyby nie to, że wszystko i tak było już pokręcone, nie wykrztusiłby z siebie ani słowa.

- Parę dni - odezwał się powoli. - Nie było cię parę dni.

Bo oto na piasku parę metrów przed nim stała Naya, piękna, zdrowa i czysta. Gdyby nie był już dostatecznie oszołomiony, to pewnie rzuciłby jakiś tekst na temat jej nowego wyglądu, ale tak pozostawało mu tylko wytrzeszczanie oczu i rozpaczliwa próba nie upuszczenia Orkana, by zatonął gdzieś w piasku. Dżinsy, tenisówki, przewiewny podkoszulek - typowy strój typowej amerykańskiej nastolatki - musiały poczekać.

- Tak właściwie to mylisz się. Nie było mnie dokładnie jeden dzień. Ja... odeszłam jedną dobę temu.

Uniósł brwi

- "Odeszłam"? Chyba chciałaś powiedzieć "uciekłam".

W chwili, w której słowa uciekły z jego ust, doszło do niego ich surowe brzmienie.

Naya wyglądała po raz pierwszy na nieco zawstydzoną. Miał ochotę wpędzić ją jeszcze bardziej w poczucie winy, ale wystarczyło mu jedno spojrzenie na jej twarz i dał sobie spokój.

- Ale wróciłaś? Dlaczego? Co się w ogóle stało? Jak ... skąd masz na sobie te ciuchy?

Zmarszczyła brwi.

- Ciuchy?

- Ubrania, fatałaszki, szaty. Okrycie. Wybieraj.

- Och.

Czekał na jakąś kontynuację, ale że niczego się nie doczekał, umocnił uścisk na rękojeści Anaklysmosa i ruszył do przodu.

Naya ledwie drgnęła i już do siebie doskoczyli. Zacisnął dłonie na jej talii, wciąż nie wypuszczając Orkana i przycisnął ją do siebie jak najmocniej, jak najszybciej, byle tylko poczuć drugiego człowieka.

Nawet jeśli ten człowiek nie był do końca człowiekiem.

Jej małe, zręcznie dłonie szybko wplątały palce w jego skołtunione włosy i jęknął, czując ból przy skórze. Ale Naya tylko zacisnęła uścisk i przytuliła się do niego jeszcze mocniej. Nie mógł nie zauważyć, że pachniała wyjątkowo ładnie, zapewne za sprawą prysznicu. On musiał wytworzyć już swój własny, prywatny odór, który nie miał nic wspólnego z półboskim zapachem.

Nie wiedział, ile tak stali. Może dzień, może dwie minuty, może rok, albo żadne z powyższych. Tu czas i tak był pojęciem względnym, nie było sensu go definiować. Ale gdy w końcu wypuścił Naye ze swojego uścisku, nie bardzo już go obchodziło to, że go zostawiła. Kiedyś tam, po coś tam...

Była tu i teraz.

- Percy, szybko - chwyciła go za dłoń i zaczęła ciągnąć w bok, oddalając ich jak najbardziej to możliwe od miejsca zniknięcia potworów - on nie ma za wiele czasu. Musimy...

- Hej, hej, hej! Jaki on?

Obejrzała się za siebie nerwowo, ale Percy nie widział żadnych niebezpieczeństw dookoła.

No chyba, żeby liczyć tony piasku. W takim wypadku byli ugotowani.

- Naya - ściągnął na siebie jej wzrok.

- Co?

- Powiedz mi. O co chodzi?

Nie potrzebował tony wyjaśnień. Ani nawet przeprosin, choć chyba mu się należały. Ale jednak coś wypadałoby wiedzieć, prawda?

- Sah'li, ja... Wcale nie chciałam. Wcale nie chciałam cię zostawić.

Nie odpowiedział.

- Ja pełniłam wartę. Tak jak się umawialiśmy. I wtedy pojawił się on. Chciałam cię obudzić, ale... on zaczął mówić i mówić i po prostu... Tu chodziło tylko o mnie, ja...

Zaczynała już bełkotać, a Percy zastanawiał się, czy ma, czy nie powodów do gniewu. I nie był tego już taki pewny.

- Co mówił?

- Powiedział, że na mnie już czas. Że moja kara już się skończyła i nie mam prawa już tu być. I mnie zabrał.

- Dokąd?

- Nie wiem. To była jakaś kraina, prawdziwa, na powierzchni. Z ludźmi, z drzewami... Z życiem, z... - urwała w połowie zdania, a uścisk jej dłoni umocnił się wokół jego nadgarstków.

Nie był w stanie być zły.

- Wylądowałaś na ziemi - wyszeptał cicho.

Pokiwała głową, a czarne oczy zaszkliły się, choć nie wypłynęła z nich żadna łza. Percy zastanawiał się mimowolnie czy to dlatego, że nie miała już czym płakać, czy nie wiedziała jak.

- Ja nie wiedziałam, co się dzieje. W ogóle, kompletnie. I ci wszyscy ludzie, ten cały świat. Tego było za dużo.

- Nie podobało ci się? - Niemal się zaśmiał. - Nie podobało ci się na Ziemi? Z dala od potworów, kar i ... głodu?

Wzruszyła ramionami.

- Jakoś trudno się było cieszyć.

Spojrzała na niego znacząco, powodując rumieńce na całej twarzy i gulę w gardle. Bo szczerze? Nie wiedział. Całe ostatnie miesiące jego życia skupiały się na niewiedzy, pustce i niepewności. Naya była jeszcze większą niewiadomą.

I nie wiedział, czy on by wrócił po nią.

- Więc przekonałam go, przekonałam go i zabrał mnie tu z powrotem.

Uniósł wzrok znad jej ramienia dokładnie w momencie, w którym z piasku zaczęła formować się postać. I w końcu, w otoczeniu pyłu, kurzu i zgrozy stał przed nim bóg.

I po raz pierwszy Percy wiedział dokładnie z kim ma do czynienia.

- Tartar.

Piasek zaczął się rozmywać, przysuwać bliżej pary, otaczając ją, tworząc swoisty kokon, zamykając. Dostał się w ich oczy, usta, nos... Chłopak nie wiedział już nawet czym oddycha.

A potem usłyszał głos Pierwotnego.

Musicie pozostać w tajemnicy.

Nikt was nie zobaczy.

Nie usłyszy.

Nie poczuje.

Nie pozna.

Dziesięć mija długich lat

Krew na Duszę, Dusza w Piach

Kto klątwy tytana zaznał raz

Pozna znów jej letni smak

Niebo wyda nowy Cień

Chaos zniszczy Pół świat weń

Ofiar toczyć się będzie szlak

Aż heros stary ocali was

W sen zapadam dzisiaj tak

Obudzi mnie najpotężniejsza z Klacz

Ona zburzy stary świat

A Inferno Interny przestanie trwać

W uszach mu huknęło, z płuc zniknął tlen, a żołądek zwinął się w ciasny supeł. A kiedy otworzył oczy, zalało go zimno, w butach poczuł wodę i chłodne płatki orzeźwiły mu twarz.

Widział dookoła śnieg, chałupy, ludzi krzyczących na siebie. A gdy na niebie zobaczył czerwone, zielone i fioletowe błyski, jakby wrzeszczące do niego z gwiazd, zamrugał kilka razy i tak jakby wiedział.

Obrócił się do Nayi.

- Szczęśliwego nowego roku - mruknął.

Uniosła brew, ściągając śnieg z włosów. Widział po jej wzroku, że nie wiedziała, co ma na myśli, ale nie miało to i tak żadnego znaczenia.

- I nawzajem.

Fajerwerki przytłumiły jej ostatnie słowa, ale i tak odczytał ich znaczenie z ruchu warg.

I nawzajem, cholera.

Pozdrawiają MY! Czyli dla niezorientowanych: Ali, Mangha i przymulająca (jak ja ci zaraz przymulę...!) Mobia. Szczęśliwego nowego roku! I szalonego sylwestra.

Cholera, chyba rozdział o północy staje się jakąś tradycją.

Żadnej z powyższych się to nie podoba...


" - Chodźmy dostojnie. [ja :)]

- Prawa, lewa, prawa, lewa...[Mangha]

- Ale bez prawej i lewej.[ja...]

- Ale mogłabyś mnie puścić...? Niech każda z nas ma swoją własną dostojność.[Mobia]"


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Mosqua dnia Śro 0:59, 01 Sty 2014, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Raphael
Kryzys Tantala
Kryzys Tantala



Dołączył: 05 Wrz 2012
Posty: 567
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 7 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Percy

PostWysłany: Śro 1:59, 01 Sty 2014    Temat postu:

Ten rozdział jak i samo jego wstawienie to istne przedstawienie (O... rymuję). Sam rozdział wiele nie mówi... O tak... minął rok i przychodzi następny, a Naya i Percy z tej okazji składają sobie życzenia. Niby nic.
Te proste i banalne wydarzenia, takie jak powrót Nayi (dobrze przeczytałem?) czy składanie życzeń czy te przemyśliwanie zostały przelane na papier po mistrzowsku (u Ali to jest tradycja). Very Happy Natomiast te dialogowe wstawki z Ali, Manghą i Mobią to wybitny Kabareton.. Normalnie się uśmiałem... Super!
Rozdział jak zawsze dobry.. tylko błagam Ali... niech kolejne będą trochę bardziej dynamiczne i zaskakujące... bo teraz czytając Inferno Interny czuję się... jakbym czytał jakiś Dramat Obyczajowy.. a ja chcę akcję... walkę.. Mocne zakończenia przepełnione szokiem i rozmachem... Very Happy
To tyle ode mnie.. i SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!!!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
rolKa178
Kryzys Tantala
Kryzys Tantala



Dołączył: 12 Sie 2012
Posty: 562
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 11 razy
Ostrzeżeń: 2/5
Skąd: Domek nr 11
Płeć: Percy

PostWysłany: Pią 14:06, 03 Sty 2014    Temat postu:

Rozdział o północy ma w sobie dużo mocy. Jeszcze dzisiaj pamiętam jak wrzuciłaś AiO o północy 2013... jakby to było wczoraj. Ali, gratuluję ci bardzo talentu pisarskiego, mam nadzieję, że w przyszłości wydasz parę książek, co? :) Natomiast to... Jeszcze raz powiem, czysty talent, genialnie napisane. Jesteś boginią, Ali, boginią.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Mosqua
Boy z hotelu Lotos
Boy z hotelu Lotos



Dołączył: 12 Kwi 2012
Posty: 330
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 15 razy
Ostrzeżeń: 0/5

Płeć: Annabeth

PostWysłany: Czw 23:18, 09 Sty 2014    Temat postu:

rolKa, z tą boginią toś przesadził... Ale dzięki :)

I Love You (For Sentimental Reasons) by Nat King Cole

Rozdział XI

NAYA

NAYA MOGŁA WYPIERAĆ SIĘ ILE WLEZIE, ale prawda była taka: od samego początku wiedziała, na co się godzi. Teraz miała tylko problem z wypełnieniem swojej części umowy. Co więcej, z wypełnieniem jej według dokładnych instrukcji. Ale, szczerze mówiąc, uważała, że pomimo tego wszystkiego ma absolutne prawo, by krzyczeć, wyrywać się i protestować, gdy będzie to od niej wymagane.

Bo od kiedy to nieśmiertelni pierwotni zawracali sobie głowy zwykłymi herosami? Od kiedy to wychodzili ze swoich przytulnych, małych schowków (choćby i na dnie świata) i po tylu latach śmiali żądać zapłaty? Naya może i miała staroświeckie poglądy, trudno żeby było inaczej, skoro żyła w czasach początku świata, ale trzymała się konkretnych zasad. Bogowie nie mieli prawa się tak zachowywać, nawet jeśli rzeczywiście była mowa o jakimś danym słowie, obietnicy i zagładzie świata.

A w każdym razie to próbowała sobie wmawiać.

Wszystko zaczęło się od wyroku.

W sądzie, tym śmiesznym miejscu, w którym ludzcy sędziowie skazywali ludzkich niegodziwców na wyroki zamknięcia, więzienia, wszystko było tak nieznośnie jasne, proste i sprawiedliwe. Oczywiście Naya nie rozumiała ani jednego słowa z bełkotu tych dziwnie ubranych ludzi, ani dlaczego ktoś ciągle kogoś wzywał, czy dlaczego było tam tyle niepotrzebnych ludzi, którzy cały czas tylko gapili się przed siebie i byli... No widownią, nic więcej. Ale Sah'li powoli i cierpliwie wszystko jej tłumaczył i stopniowo docierało do niej co i jak, pojawiło się ta jasność, granicząca z uwielbieniem.

Bo na środku stał oskarżony. Z boku ten, kto go oskarżał, naprzeciw ten, kto orzekał czy winny i jeszcze tabun pozostałych, którzy tylko się patrzyli. Ale Naya wpadała w zachwyt nie z powodu ich wszystkich, ale kogoś jeszcze, kogoś kto zawsze był obecny i nie mogło go nigdy zabraknąć.

Drzewczyca nie mogła uwierzyć, gdy tajemniczy mężczyzna powodował, że czasami oskarżeni wychodzi z sali z uśmiechami na twarzy, ściskali mu dłonie i krzyczeli w zwycięstwie. To wszystko było takie nierealnie, tak śmiesznie nierealne, że aż cudownie prawdziwe.

I nie czuła wyrzutów sumienia, gdy pierwotny pojawił się w ciemnościach i powiedział, że kara się skończyła. Zgodziła się natychmiast, bo tylko zgoda była akceptowalna. Miała prawo odzyskać życie. Nie było w tym nic samolubnego. Ale na Ziemi wszystko zdążyło już się zmienić i ludzie i zwierzęta i natura nie były już czymś, co znała.

Więc negocjowała. Nalegała. Kłóciła się, prosiła, argumentowała i w końcu zabrał ją z powrotem i miała już kogoś za przewodnika. Najdziwniejsza para na świecie, ostatnia drzewczyca i heros, lojalny idiota, wydostali się z piekła, prosto do innego więzienia.

Jej nie przeszkadzał ląd, którego progu nie mogła przekroczyć. Ale chłopak... Chyba był jeszcze bardziej nieszczęśliwy niż przedtem, gdy dowiedział się o wiążących ich ograniczeniach. Ale wiedziała, że nie złamie obietnicy danej bóstwu, chociażby z tego względu, że nie chciał być przyczyną ponownego wybudzenia się Gai.

Też coś.

Nie mogła przestać się zastanawiać, jak to się stało, że ten chłopak był tak ważny? Z każdym rokiem przypatrywała mu się coraz to bardziej uważniej, ale ciągle nie dostawała odpowiedni. Dlaczego jego ponowne pojawienie się w świecie miało obudzić Gaję? Dlaczego mieli ukrywać się aż do nadejścia przepowiedni? Dlaczego musieli tkwić na tej przeklętej Alasce tylko po to, by nie wydała się prawda o jego ucieczce?

No i w końcu przestało ją to obchodzić. Teraz chciała tylko trochę spokoju.

Ale oczywiście, jej spokój nigdy nie był niczyim priorytetem, prawda? Bo gdy w końcu się przyzwyczaiła, zaakceptowała swoje nowe życie, ten chłopak, ten durny chłopak, mówił jej, że to koniec. Że obiecał Tartarowi i teraz musi wracać do swojego starego życia, pomóc bogom, wedle obietnicy.

I co z tego, że od początku wiedziała, na co się zgodzi. Co z tego, że wiedziała, że chłopak i tak w końcu odejdzie? Zamierzała się wykłócać.

Ale wystarczyło jedno spojrzenie i opadły ją wszystkie siły.

- Naya?

Jego głos był zbyt zmęczony, zbyt słaby, by można było się kłócić.

I choć nie chciała się obracać, to wiedziała, że w końcu i tak to zrobi. W końcu musiała to sobie przyznać: nie umiała już walczyć, a co ważniejsze - nawet i nie chciała.

Ubrany był w jeden z tych okropnych, długich płaszczy, które kazał jej nosić, gdy tylko gdzieś wychodziła, choć one jedynie ją drażniły. Na stopach miał ciężkie buty, ubłocone i usmarowane. Sznurówki, których zawiązywaniem nigdy się nie kłopotał, znikały w śniegu, postrzępione i na skraju wytrzymałości. Ciężkie, workowate spodnie, które strzępiła wieczorami, by nie mógł ich założyć następnego dnia, wciąż jakimś cudem trzymały się na nim, a ona mimowolnie zastanawiała się, jakiego narzędzia użyje dzisiaj.

Na dłoniach miał tą drugą skórę, rękawiczki, tak się nazywały. Będą chronić palce przed mrozem, tak jej powiedział, a potem ten sam materiał obciął. Żeby lepiej się pracowało, wyjaśnił.

Nie rozumiała go wtedy, nie rozumiała go w Tartarze, i nie rozumiała go dzisiaj, choć spędzili ze sobą już tyle czasu. Jedyne co rozumiała to to, że nawet jeśli zostałby z nią następną dekadę, i następną, i entą po następnej, to nigdy do końca go nie przejrzy.

Usłyszała wycie w oddali, i choć zupełnie nie obchodziło ją, czy to śpiewanie godowe czy może ryk zapowiadający atak, wiedziała, że to był ktoś z jej świata, ich świata.

Bo to był ich świat, nie tylko jej; próbowała zmusić go, by zrozumiał.

Więc dlaczego doszło to do niego teraz, gdy już nie powinno?

Westchnęła i machnęła dłonią w stronę hałasu.

- Idź. Ratuj świat. Cześć.

Odwróciła się i zaczęła iść w stronę lasu, wyznaczając brudne ślady na ośnieżonej drodze. Ale w powietrzu słychać było tylko jej kroki.

Zatrzymała się i spojrzała na niego przez ramię.

Ta knajpka, gdzie mieli się spotkać, zawsze przyprawiała ją o dziwne uczucia. Nie była tak obskurna i szara, jak wszystkie inne budynki, ale bardziej żywa.

Malutka, maluteńka, składała się z jednego pokoju na parterze i toalety, do której, na szczęście, nie musiała nigdy zaglądać. Gdy wchodziło się do środka, natychmiast dochodził cię zapach staroci i alkoholu - jakiegoś rodzaju płynu, którego nie wolno jej było pić, ale po który Percy i tak sięgał, gdy miał ten wyraz zrezygnowania w oczach. Mężczyzna twierdził, że to nieodpowiedzialność w butelce, ale nieodpowiedzialność, na jaką sobie pozwala. Taka, która tylko robi z niego idiotę, a nie zmienia losów świata.

Początkowo nie rozumiała; chodziło o te papierowe świstki, za które ludzie wyłamywali sobie zęby?

Ale nie, mówił, nie chodziło o pieniądze. Alkohol zmienia ludzi, powtarzał jej, wyciąga innego człowieka ze środka.

To, oczywiście, było absurdalne. Ale i tak nie sięgała po trunek, gdy on popijał piwo, bo zwyczajnie nie pachniał, tak jak trzeba.

Dopiero później, kiedy robiło się ciemno, a z radia została puszczana nastrojowa muzyka, jeden czy dwóch bębniło kuflami o stół i krzyczało:

- Więcej! Więcej, pan da!

Staruszek za ladą kręcił głową z uśmiechem i wysyłał delikwentów do kąta ze szklanką wody i sierpowym wymierzonym przez żonę na otrzeźwienie. Percy uśmiechał się wtedy pod nosem do własnej nieodpowiedzialności, a w knajpce znowu rozbrzmiewały gawędy i tubalne śmiechy.

Tylko ten jeden, młodzieniec z diabelnym spojrzeniem, podkradał się do pijących i dolewał im ukradkiem.

A potem, rzeczywiście, Naya rozumiała. Dwaj mili, choć głupi, przestali się szczerzyć jak kot do sera, i darli się na całe gardło, domagając się używki.

Drzewczyca potem zerkała z niepokojem na swojego Wojownika, a gdy znikał, by pracować, podchodziła do lady.

Ale staruszka, żona staruszka, kręciła głową i zaprzeczała.

- Nie, ten nie pija! Tylo gapi się w ten swój kufel i gapi, a dopiro jak ma wychodzić, to wszysto a! Za jednym zamachem pochłania.

- I nigdy, nigdy nie prosi o dolewkę? - Stara się upewnić Naya.

- Nu... - Starucha zastanawia się. - Czasem. Jak wypija pierwszy, to i o drugie piwsko poprosi, ale tego drugigo, to nawet nie skosztuja!

Więc była i spokojniejsza, bo i wiedziała, że tak często do knajpy to Percy nie wpada.

Choć ją uwielbiał.

Zresztą ona może trochę... też.

Lubiła rozmawiać z właścicielami, staruszką i staruszkiem. Lubiła patrzeć na bar, przy którym leciała muzyka. Lubiła siedzieć przy stoliku pod oknem, gdy pojedyncze pary tańczyły wolno w niektóre wieczory.

Lubiła patrzeć, jak Percy pochłania gołąbki - jedynie danie, jakie serwowało miejsce, próbując wmówić, że jest knajpą, a nie tylko barem.

Teraz je znienawidziła.

Tego wieczora mieli się tam spotkać, po tym, jak on skończy pracę.

I rzeczywiście, czekał tam na nią, gdy wynurzała się z lasu. Ale zanim weszli do środka, już wiedziała, że coś jest nie tak.

Na oknach rozwieszono kolorowe lampki, ze środka leciała głośno muzyka, a ludzie śmiali się i pili.

A on zrujnował jej ten wieczór, wmawiając jej, że podjął właściwą decyzję.

Nie miała zamiaru słuchać, bo był, był głupi, i tyle.

Ale gdy obejrzała się na niego, ponownie, on wciąż stał w miejscu i wpatrywał się w nią zmęczony, jakby to ona wymyśliła sobie, że chce iść wojować z boginią zła.

- Co, nie idziesz? - zapytała kpiąco. - W lesie jest jakiś potwór, wiesz?

Wyraz na jego twarzy nie zmienił się.

- Wiem.

- Więc? Czemu nie wyjmujesz Orkana i nie biegniesz?

Wyciągnął dłonie z kieszeni i chwytając ją za ręce, powoli poprowadził ją z powrotem na ganek, przed wejściem. Pozwoliła mu się pociągnąć, ani razu nie spuszczając wzroku z jego twarzy.

W końcu zatrzymał się, a muzyka dochodząca z baru zmieniła się na powolną, smutnawą melodię.

- Zatańczysz?

- A co z potworem?

- Nie dzisiaj. Dzisiaj mamy wolne.

Westchnęła, ale pozwoliła mu się objąć, i położyła głowę na jego ramieniu. Poczuła dłoń na swojej tali, a drugą w jej własnej.

Nie znała kroków, więc pozwoliła mu się poprowadzić, gdy razem powoli kołysali się na śniegu.

Wpatrywała się w las, i nieco zadowolona, że nie widzi jego twarzy, zaczęła mówić.

- Skąd wiesz, że to już teraz?

Minęła chwila, nim odpowiedział.

- Miałem sen.

Jęknęła w duchu.

- Niedługo minie dziesięć lat. Gaja przebudzi się.

- A jeśli to ty wracając, przebudzisz ją właśnie?

Odsunął się i spojrzał w jej oczy. A potem, zanim mogła powiedzieć coś jeszcze, okręcił ją wokół własnej osi dwa razy i znów przyciągnął do siebie. Zanurzył twarz w jej włosach, a ona mimowolnie zadrżała od jego oddechu na szyi.

- Nie.

- Co: nie?

- To nie jestem ja.

- Bogowie ci nie uwierzą. Przecież to przez nich znaleźliśmy się tu w pierwszej kolejności.

- Nie obchodzi mnie, co pomyślą bogowie. Nie wracam, żeby być ich pokazowym bohaterem. Chcę pomóc moim przyjaciołom.

Wiedziała, że to powie.

- Minęło prawie dziesięć lat - zauważyła. - Nie sądzisz, że uznają, że uciekłeś od walki, gdy dowiedzą się, gdzie jesteś? Nie będą mieli ci za złe?

Zatrzymał się, a ona znieruchomiała.

Powoli odsunął się od niej i zdjął dłonie z jej ciała.

- Nie uciekłem - powiedział stanowczo. - Dałem im szansę. Gdybym wiedział, że mogę... - Głos załamał mu się. - Gdybym mógł, to bym wrócił. Alaska... jest jak więzienie. Chcę wrócić. A teraz w końcu mogę, Naya. Mogę wrócić do domu.

W oczach znowu pojawiło mu się to coś. To zmęczone, zrezygnowane spojrzenie, które napotykała, kiedy wpatrywał się w kufel. Nie mógł się go pozbyć, a ona nie mogła nigdy go zrozumieć. Do teraz.

Chcę wrócić do domu.

Nie wiedziała, czy ta myśl sama pojawiła jej się w głowie, czy może mężczyzna wypowiedział ją tak cicho, że uznała ją za swoją własną, ale to nie miało znaczenia.

Dom.

Ludzie dookoła niej ciągle o nim mówili. Przynieś coś domu! Chodź do domu! Gdzie jest twój dom? A co on znowu siedzi w domu?

Tylko Percy nigdy tak nie mówił. Ani razu nie nazwał tego miejsca domem. A ona, jak na złość, właśnie za takim zaczęła go uważać.

- Nie chcę żebyś odchodził - powiedziała cicho.

Spojrzał na nią zdziwiony, i po chwili na twarzy pojawił mu się wyraz przerażenia.

- Nie, Naya! Bogowie, nie o to mi chodziło!

Chwycił jej dłonie i przysunął sobie do twarzy, ściskając kurczowo.

- Przepraszam. Nie chciałem.

Spuściła głowę.

- A ja nie chciałam, żebyś czuł się winny. Przepraszam. Jeśli chcesz, to idź. Wracaj do swojego domu, rodziny i przyjaciół. Powinieneś.

Uniósł kciukiem jej podbródek i zaśmiał się cicho.

- Bez ciebie się nie ruszam.

Uniosła brew.

- Nie?

- Nie. Jesteś moją przyjaciółką, Naya. Na tę chwilę być może nawet jedyną bliską osoba jaką mam. Jesteśmy w tym razem.

W środku miała ochotę krzyczeć z radości, ale zaraz przed oczami mignęła jej twarz rozwścieczonego Zeusa.

- Percy, ja... Nie chcę walczyć u boku Gai, ale... nie uśmiecha mi się też służba bogom. Więc najlepiej chyba będzie, jeśli po prostu zostanę tutaj.

Pokręcił głową.

- Ja też nie chcę służyć bogom. Muszę ich ostrzec, i to jak najszybciej, ale nie wiem, czy będę walczył.

Zmarszczyła brwi.

- Staniesz... Po stronie Gai?

- Nie - zaprzeczył szybko.- Nie, Gaja jest zła. Nie może wygrać. Będę starał się do tego nie dopuścić. Ale nie będę nadstawiał karku dla Olimpijczyków.

Zastanowiła się przez chwilę.

- Czyli... Przeciw Gai, ale nie z bogami?

Uśmiechnął się.

- Tak, właśnie tak.

Westchnęła, pokonana.

- W takim razie dobrze. Jestem z tobą.

W odpowiedzi uścisnął ją mocno, tak, że zabrakło jej tchu. Zaśmiał się w jej czarne włosy, a ona wzdrygnęła się od podmuchu powietrza na karku.

- Bogowie, Naya, nawet nie wiesz, jak się cieszę!

Uśmiechnęła się mimowolnie.

- To gdzie zmierzamy?

- Jeszcze nie wiem. Albo do Obozu Półkrwi... Albo do San Francisco.

Zaskoczył ją.

- Do Rzymian?

- Do Rzymian.

I w tym momencie na niebie rozbłysły fajerwerki. Unieśli wzrok w górę, by zobaczyć kaskadę kolorów. Za oknem ludzie zaczęli krzyczeć szaleńczo, a szampan poleciał strumieniami.

- Szczęśliwego Nowego Roku - powiedział.

Tym razem już wiedziała, co ma na myśli, ale i tak powtórzyła swoją starą formułkę. Bała się tylko, że jej prośby i tak się nie spełnią.

- To już ósmy rok - mruknęła.

Dłoń Percy'ego zacisnęła się wokół jej własnej i Naya ukryła grymas.

- Opowiedz mi wszystko - poprosiła szybko, chcąc skupić go na czymś innym. - Jaki mamy plan? Powiedziałeś, że Tartar się z tobą skontaktował. Co powiedział?

Chłopak wzruszył ramionami.

- Nic nie powiedział. Tylko dał mi znać. Że to już teraz. Musimy się dostać do Nowego Jorku i ich ostrzec. Tylko...

Uniosła dłoń.

- Chwila. Ale przed czym chcesz ich ostrzec? Myślałam, że po prostu już masz wracać.

Pokręcił głową.

- Nie. Muszę... Muszę powiedzieć im, czego się dowiedziałem. W końcu mi się udało, Naya. W końcu to zrobiłem.

- ...to znaczy?

- Rozgryzłem ją. Rozgryzłem przepowiednię.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum PercyJackson.fora.pl Strona Główna -> Fan Fiction Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2
Strona 2 z 2

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Forum.
Regulamin